WALKA Z LODEM, czyli zmarnowany potencjał
Walka z lodem, czyli produkcja w każdym calu dopieszczona przez znanego ze wszystkich 8 sezonów Gry o tron Nikolaja Costera-Waldau, od początku obiecywała wiele, począwszy od genialnie skonstruowanego, trzymającego w napięciu trailera, po najbardziej oczywisty aspekt, czyli doborową obsadę, po której z pewnością nie spodziewalibyśmy się zaangażowania w choćby przeciętne filmowe dzieło. Wszelkie oczekiwania związane z niebanalnym tematem, wspomnianym aktorskim zespołem czy ogromnym logistycznym poświęceniem twórców, którzy w dobie pandemii wyruszyli na Grenlandię, by przybliżyć nam niezwykłą historię dwójki polarnych odkrywców, pierzchają niestety już w pierwszym kwadransie projekcji.
Duńskiego kapitana Ejnara Mikkelsena poznajemy w niezaprzeczalnie przełomowym momencie jego kariery, kiedy to z jednej ekstremalnej ekspedycji postanawia płynnie wkroczyć w następną, tym razem jeszcze bardziej wymagającą i ciągnącą w wielkie nieznane. Wraz z niedoświadczonym, lecz buńczucznym kompanem Iverem Iversenem stąpa po dosłownym cienkim, drżącym lodzie, w drodze ku udowodnieniu, iż Grenlandia jest w rzeczywistości jedną wyspą, do której praw nie powinny rościć sobie Stany Zjednoczone. Ekscytacja nowym wyzwaniem kończy się jednak z momentem pierwszych drobnych niepowodzeń, które momentalnie ciągną za sobą kolejne, coraz bardziej niebezpieczne i mimo prawidłowego przebiegu z góry założonego zadania mogące bardzo szybko uświadomić odkrywcom, iż wobec natury zawsze pozostaną bierni, nie decydujący. Przed pozostawionymi samym sobie arktycznymi wędrowcami stanie perspektywa rychłej walki o przetrwanie, oczekiwanie na pomoc, a prawdopodobieństwo jej nadejścia z każdym upływającym dniem zdaje się zmniejszać. Czekają ich zmagania wystawiające na próbę drzemiące w nich pokłady człowieczeństwa, z jedynie połowicznym wpływem na własny los, podczas gdy byli kompani odcięci od wzajemnego kontaktu już od dawna tkwią w przekonaniu, iż odizolowanych od świata odkrywców połknęły lawiny wycieńczenia, zimna czy prymitywność głodnej zwierzyny.
Sekwencja wprowadzająca zdradza niemal wszystko, co potrzebne do sukcesywnego budowania napięcia – niemalże połowa z uchwyconych w zwiastunie kadrów znajduje swoje ujście w co najmniej kanciastych dialogowo, infantylnych i pozbawionych głębi scenach, a większość z oglądających bez spędzenia najbliższej godziny przed ekranem jest w stanie krok po kroku zwizualizować niemal każdy przyszły zwrot akcji i mało ambitny kierunek, w jakim od początku prowadzi nas reżyser. Uroki lodowej pustyni i obiecująco rozpoczęty motyw wędrówki w nieznane nie przeważają jednak nad lukami w scenariuszu, napisanym tak topornie i na wskroś bezpośrednio, iż nie da się z niego wyciągnąć absolutnie nic więcej, poza bezpiecznymi i wyprutymi z kreatywności komunikatami, jakimi obdarzają się bohaterowie, o osobowościach z papieru, celowo bądź nie, zgrywających szczelną niedostępność dla coraz bardziej rozbudzonych oczekiwań widza. Bez choćby próby kamuflażu poprzez wprowadzenie wątków awaryjnych, które na moment odwrócą naszą uwagę od dobijającej nudy, jaka krąży wokół głównej linii fabularnej związanej z podróżą odkrywców, wszystkie asy wypadają twórcom z rękawa w najbardziej emocjonującym momencie akcji, w którym, o dziwo, nie wyprowadza się nas z przekonania, iż wszystko, co ciekawe, zdążyliśmy już zobaczyć, więc ostatnie pół godziny spokojnie możemy przekimać. Krótkie, mało treściwe, czasem nawet i bezsensowne scenki tworzą układankę, której początek i końcówka, mimo iż pospolicie, da się wytłumaczyć, jednak bałagan, brak inwencji twórczej i usilne przedłużanie momentów jedynie przypominających dramaturgię w środkowej części Walki z lodem, zamiast wbić w fotel minimalistyczną narracją ich tragedii, tworząc nawet z ubogiego scenariusza arcydzieło i oddając tej historii należny jej hołd, staje się jednym z tych seansów, o którym próżno pamiętać na kilka dni wprzód.
Pierwsze atrakcyjne wrażenie może wywrzeć obiecująca i dopracowana sekcja wizualna, za którą odpowiedzialny był Torben Forsberg – prawdziwie urzeka i całkowicie przenosi nas w realia mroźnej, drastycznej i nieobliczalnej Grenlandii wraz z całym jej pięknem obleczonym w nieprzewidywalne pułapki. Mimo to nawet najpiękniejsze zdjęcia i dopełniający całość, słabo wyeksponowany, jednak dający radę soundtrack nie załatają dziur, które fabularnie sprawiają, iż Walka z lodem wydaje się filmem pozbawionym oryginalnej koncepcji.
Staram się wypatrzeć choć jeden wystarczająco wykwintny smaczek, dla którego warto po Walkę z lodem sięgnąć, lecz biorąc pod uwagę schematyczność, brak polotu i bazowanie na setkach podobnych jej dzieł, nie przechodzi mi przez usta podsumowanie tej produkcji inaczej niż jako zdawkowej kopii okołopolarnych produkcji, dodatkowo rozczarowującej brakiem konsekwencji w fabule, nieprzerwaną nudą, dialogami bez krztyny wizjonerstwa, jak i samymi głównymi postaciami, o których mimo towarzyszenia im w prawdopodobnie najbardziej ekstremalnej życiowej sytuacji nie dowiadujemy się kompletnie nic. Zarówno oziębłego i zamkniętego w sobie Mikkelsena, który ni stąd, ni zowąd w maniakalnych zwidach zaczyna rozmawiać z kobietą z przeszłości pojawiającą się na ekranie bez żadnego wyjaśnienia, jak i Iversena, mimo iż charyzmatycznie sportretowanego przez Joego Cole’a, to płaskiego i sztampowego, w zerowym stopniu angażującego, wolałoby się zamienić na choć odrobinę bardziej ekranowo zżyte i godne zaufania postaci, których przetrwaniu rzeczywiście chcielibyśmy kibicować. Historia wzorowana na prawdziwych, wstrząsających przeżyciach dwójki przyjaciół zasługuje na wyjątkowo intymną, poruszającą adaptację – stanowczo odbiegającą od niewyszukanej, odtwórczej wizji Petera Flintha. Pośród tylu szans na dogłębne poruszenie widza momentem największej grozy wydaje się być tutaj dwukrotne pojawienie się niedźwiedzia, absolutnie zniszczonego w CGI. Brak przy tym jakiejkolwiek więzi i chemii między Mikkelsenem i Iversenem, którzy mimo wielu lat spędzonych samotnie w lodowej głuszy zdają się być zarówno sobie nawzajem, jak i po jakimś czasie widzom zupełnie obojętni i obcy.