W SIECI KŁAMSTW. Ten thriller Ridleya Scotta miał ogromny potencjał
Tekst z archiwum Film.org.pl (11.05.2017)
Ridley Scott to jedna z filmowych person, na temat których aż żal powiedzieć złe słowo. Jego nazwisko bez zająknięcia wymieniane jest wśród topowych reżyserów w dziejach światowej kinematografii, jednak (jak każdemu) pośród wybitnych obrazów przydarzyło mu się też kilka tytułów zwyczajnie słabych, a także spora gromadka rozmieszczona gdzieś między “średni” a “całkiem dobry”. I niezależnie od tego, czy W sieci kłamstw klasyfikujecie jako niezły, dobry czy nawet bardzo dobry, przed oceną zawsze musicie dopisać “tylko”.
Pierwsza dekada XXI wieku to najbardziej pracowity okres w karierze Ridleya Scotta (tak, wiem, druga dekada jeszcze trwa, a reżyser ma wiele pomysłów, ale na pewno nie zdążył dokręcić trzech filmów), ale nie potrafię pozbyć się wrażenia, że w natłoku pracy nieco rozmienił się na drobne. Rozstrzał między pojedynczymi pozycjami w jego filmografii jest bardzo duży i o ile różnorodność tematyczną można Scottowi zaliczyć na plus, o tyle jakościowe wzloty i upadki zdecydowanie nie wyglądają dobrze w portfolio tak znamienitej postaci. A wspominam o tym nie bez powodu, bo wiele wskazuje na to, że oba te czynniki wzajemnie na siebie oddziałują, a reżyser najzwyczajniej w świecie nie dał sobie wystarczająco dużo czasu, by mentalnie przenieść się między zupełnie oderwanymi od siebie projektami. Nie zagłębiając się w szczegóły, bo dyskutować na ten temat można by godzinami – po prostu przejdę do rzeczy, czyli recenzji W sieci kłamstw, które najwyraźniej dostało rykoszetem wspomnianej zależności.
Bestsellerowa książka Body of Lies Davida Ignatiusa, na której podstawie William Monahan (Infiltracja, Królestwo Niebieskie) napisał dla Ridleya Scotta scenariusz, okrzyknięta została “świeżym powiewem dla gatunku”, a o jej sile niech świadczy choćby fakt, że Warner Bros. prawa do ekranizacji wykupiło, zanim w ogóle książka została wydana. Wartka akcja thrillera szpiegowskiego, opowiadającym o jakże nośnym wówczas (a dziś chyba jeszcze bardziej) problemie, zdawała się idealnym materiałem na świetny film – tym bardziej że powierzono go w ręce Scotta, dla którego był to przecież powrót na Bliski Wschód po równie szumnym Helikopterze w ogniu (nie bijcie, Somalia jest na rzut beretem od Jemenu, a ze względów politycznych bywa zaliczana do państw Bliskiego Wschodu). Niestety efekt końcowy pozostawia bardzo podobny niedosyt, choć historia opowiedziana jest w sposób zgoła odmienny.
Historia Rogera Ferrisa (Leonardo DiCaprio) – byłego dziennikarza, operującego obecnie na Bliskim Wschodzie jako agent CIA – zdaje się idealnie wpisywać w nastroje, jakie panowały po 11 września, nieco ożywiając stygnący już przecież temat. Jako że po ataku na World Trade Center Europą wstrząsnęły także zamachy w Madrycie (2004) i Londynie (2005), W sieci kłamstw miało wszelkie argumenty, by zaserwować widzom podszyty strachem rollercoaster, pokazujący, jak ciężka jest ta walka, ale przecież Amerykanie jak zwykle starają się uratować świat… no właśnie, starają się?
Ciężko nie zauważyć, w jakim świetle przedstawieni zostali tu głównodowodzący akcją. Poczynając od generalskiego gremium, które ulega złotoustemu Hoffmanowi (Russell Crowe), pięknie operującemu słowem i niemal od ręki załatwiającemu to, czego potrzeba mu do walki z terroryzmem, poprzez sam obraz wspomnianego stratega, a na podlegających mu ludziach w terenie (to jest: na Bliskim Wschodzie), bezmyślnie wykonujących rozkazy kończąc. I gdzieś pośrodku tego piekiełka znajduje się nasz główny bohater, Ferris, który w przeciwieństwie do wydającego rozkazy podczas zajadania hot-dogów i oglądania meczu dziecięcego soccera Hoffmana, musi mierzyć się z decyzjami swego przełożonego na polu walki, co niezmiernie łatwo przypłacić życiem.
Jak z nieba spada Ferrisowi szef jordańskiego wywiadu – Hani (Mark Strong) – będący postrachem lokalnych terrorystów, ze względu na swoje zamiłowanie do tortur. Hani oferuje pomoc w infiltracji ukrywających się w jego kraju członków Al-Ka’idy, w zamian oczekując tylko jednego: szczerości. I właściwie na tym opiera się cała krytyka zachodnich decydentów, których uosobieniem jest tu Hoffman, niepotrafiących dostosować swoich metod do specyfiki lokalnej, traktujących swoich partnerów z zupełnym brakiem poszanowania. A za wszystko obrywa oczywiście znajdujący się między młotem a kowadłem młody idealista, którego w tego typu produkcji zabraknąć nie mogło.
Największym problemem W sieci kłamstw zdaje się być scenariusz – i mam tu na myśli dwie sprawy. Nieco mniejsza to zarys postaci. Choć Scott stara się uciec od obrazu ratujących świat Amerykanów, wprost wytykając im brak ogłady i szacunku dla innych kultur, ciężko oprzeć się wrażeniu, że jego główni bohaterzy są niedopracowani albo – co gorsza – celowo przerysowani. Ferris jako młody idealista wypada całkiem naturalnie, jednak nie współgra to z jego dużym doświadczeniem operacyjnym. Tylko głupi nie wyzbyłby się w takich warunkach naiwnego ratowania jednostek kosztem większych strat wśród mniej istotnych dla niego osób. Z kolei Hoffman w swej amerykańskości jest postacią tak przerysowaną, że ciężko uwierzyć, by mogła to być własna inicjatywa kogoś tak doświadczonego, jak Russell Crowe. Nieliczący się z nikim cynik, który w kółko powtarza te same błędy, prowadzące do zaprzepaszczenia ważnych akcji, raczej nie zagrzałby stołka zbyt długo (a przynajmniej mam taką nadzieję). Paradoksalnie tym fatalnie, nazbyt sztampowo napisanym kreacjom nie można niczego zarzucić pod względem aktorstwa. DiCaprio jest dobry jak zwykle, Crowe także spełnia swoją rolę (choć irytuje niemiłosiernie), jednak cały show kradnie im Mark Strong, któremu nie da się zarzucić niczego, poza kwestiami whitewashingu (ale to już nie jego wina).
Drugi, znacznie poważniejszy problem to fabuła, którą rozpisano tak, że równie dobrze można by stworzyć z tego miniserial. Akcja toczy się z początku bardzo powoli, wprowadza nas w tematykę ze zdecydowanie zbyt wielką delikatnością, jak gdyby trzeba było tam cokolwiek tłumaczyć. Gdy przychodzi co do czego, okazuje się, że do końca seansu pozostało jakieś dwadzieścia minut, więc nagle mamy największy ze zwrotów akcji i jego niesamowicie szybkie rozwiązanie, przy okazji zamykające także wątki poboczne. Brak tu równowagi, która pozwoliłaby na budowanie napięcia i jego utrzymanie, a chyba tego oczekują widzowie kina akcji, prawda? Ponownie, jak w przypadku wielu produkcji Ridleya Scotta po genialnym Gladiatorze, największym wrogiem reżysera jest tu opowiadana historia. Fabuła wadzi widowisku, a natłok wątków pobocznych – na czele z tym miłosnym, zupełnie zbędnym – i ich pośpieszne zamykanie, zabijają doskonały materiał.
Ridley Scott chciał w W sieci kłamstw ująć zbyt wiele, jednocześnie podchodząc do produkcji zbyt bezpiecznie, czego efektem jest kolejny – tylko – dobry film w jego dorobku. A szkoda, bo potencjał był ogromny.
korekta: Kornelia Farynowska