W IMIĘ ZASAD. Seagal, pies Roman i sens życia i śmierci
“Nie ma ciemności bez światła, ale jest światło bez ciemności. Mam w sobie jedno i drugie”- rzecze Seagal w pierwszej scenie filmu, w której podziwiamy jego nieruchomą postać z przebitką na helikoptery i zachodzące słońce. Jest to otwarcie o randze tego z Czasu apokalipsy, więc już wiemy, że obraz nie poskąpi nam informacji o sekretach bytu.
Lubią ludzie wypominać Seagalowi, że się roztył. Jako portal filmowy, nie dietetyczny, nie będziemy roztrząsać tych kwestii. Wszystko płynie; nagle jesteś wpół do śmierci, potem jeszcze bliżej. Kilogramy mnożą się jak dni, zmarszczki jak kolejne słabe produkcje na koncie. Jest to naturalny proces, tak jak naturalne jest to, że Seagal pojawia się w telewizji. Pochylmy się nad jego kolejnym filmem – w pełnym akceptacji zrozumieniu i bez prób wyszczuplania czegokolwiek, co jest tym, czym jest.
Alexander to wojak, który po traumatycznym przeżyciu (śmierć dziewczynki w trakcie nieudanej akcji) przechodzi na emeryturę i zajmuje się zapijaniem wspomnień. Ma psa Romana i umie naprawić drzwi, więc w mig zaskarbia sobie sympatię młodej barmanki i jej kilkuletniej siostry. Ale dziewczyna pracuje w lokalu prowadzonym przez mafię – spłaca w ten sposób dług zaciągnięty przez jej ojca. Kiedy gangsterzy zrobią z sióstr kartę przetargową w interesach, Alexander ruszy z odsieczą.
W imię zasad z z 2014 roku nie zapisze się złotymi zgłoskami w czymkolwiek innym niż zwoje mózgowe bohatera tego tekstu. To sto procent Seagala w Seagalu, przy czym mam tu na myśli jego dokonania w nowym tysiącleciu. Na początku kariery aktor wyznaczał trendy w kinie akcji, potem już tylko wyplatał trochę niedzisiejsze twory – nieodróżnialne jak koszyki wiklinowe, pogodzone ze swą powtarzalnością macho-mantry. Czasami tylko między gałązkami trafiał się jakiś nowy splot (raperzy w paru produkcjach czy zombie w koszmarnym Naprzeciw ciemności), ale od tła zawsze ważniejszy był sam sensei. Gość, który był z nami na VHS, DVD, VOD i w TV. Od zawsze obecny i nieodmiennie na twardo.
Tutaj znów porywają mu bliskich. Znów bryluje w Europie Wschodniej (zdjęcia kręcono w Rumunii). Znów ma fryzurę chełm, którą pewnie utrwala klejem do tapet, zgrzewając całość żelazkiem. Ma także wąsobrodę, co nadaje mu dystyngowany sznyt. Jest opiekuńczy wobec kobiet i bezwzględny wobec wrogów, zwłaszcza tych, którzy plują na tak nieoczywistą wartość jak honor w świecie zabijaków. Bije (a właściwie robi to dubler, co niestety widać), ale niewiele. Czasami machnie mieczykiem (to robi on sam). Twórcy każą mu uśmiercić sporo osób, ale sprytnie omijają część starć, przechodząc od razu do owoców jatki, tj. poodcinanych kończyn i plam krwi. Dla ludzi żyjących przeszłością informacja: aktor zbliża się do siedemdziesiątki, nie będzie już wyglądał jak Nico (choć – co ciekawe – włosy ma bujniejsze niż w debiucie). Nie walczy jak pantera, bo to niemożliwe. Więcej patrzy (szparki oczu zdają się niemalże zamknięte, a przecież odróżnia dobro od zła, ładne barmanki od brzydkich i wódkę od jogurtu) i komentuje zastaną rzeczywistość.
Nie dziwmy się więc, że w filmie rzuconych zostaje kilka filozoficznych uwag, wyrażanych spokojnym, niskim głosem (coś jakby głos Barry’ego White’a, któremu nie chce się już podrywać). Alexander to poeta wojny i pielgrzym w świecie mroku. Jednocześnie nadal jest człowiekiem czynu – w odpowiedniej chwili daje prztyczka w nos gnidom. Jednak ze względu na to, że to już jesień życia aktora, część roboty przekazał on młodszemu koledze. Grający rolę brata barmanki Victor Webster przejmuje połowę ekranowych rozrób. Nawet w scenie miłosnej, która – rzecz niecodzienna – wieńczy film, sensei nie jest tak aktywny jak niegdyś. Barmanka ściąga ubrania, za to on wygląda, jakby zasnął w swojej czarnej skórzanej kurtce. Ale to nic. Jeśli w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat będziecie tak stylowi, niezależni i opanowani, to wam pogratuluję.
Wykazaliśmy już, że scenariusz nie sili się na nowatorstwo. Trzeba za to przyznać, że forma jest zdecydowanie solidniejsza, niż to nierzadko bywało ostatnio. Mam na myśli niezłą muzykę, przyzwoite zdjęcia, prawie znośną choreografię średnio emocjonujących starć. Swoją drogą zaskoczyła mnie ostatnia konfrontacja – tyleż krótka, co podniosła. Aktorskie czoło projektu, czyli Seagal, nadal czuje grę brwiami lepiej niż ktokolwiek na ziemi, a tło wykonawcze stara się po prostu nie rzucać cienia na ten wiekowy już płomień czystej charyzmy. Źli są nudni i bezbarwni. Kiepsko u nich też ze stylówką, która jest zwyczajnie bezbarwna. Steven i tu wygrywa – dumnie nosi swoje szaliczki zarzucane na kurtkę, płaszcze, chusty na głowę czy okulary przeciwsłoneczne, a także precyzyjnie stylizowany zarost, odpowiedni dla mędrca tej klasy. Jest też wątek gliniarski, ale nieistotny i przewidywalny. No ale co z tego, skoro końcowe partie pozwalają jednej z postaci odkryć znaczenie życia i śmierci?
Tak, to kolejny film Seagala, w trakcie którego możemy kilka razy wyjść do kuchni, a po powrocie w mig odnaleźć się w meandrach fabuły. Film trochę bardziej jesienny i wygaszony niż zazwyczaj. Melancholijny. Ze znaczącymi zbliżeniami na wiszący w kościele krucyfiks, który przyciąga zwężone i zmęczone szparki oczu bohatera. Produkt prosty i wielce nieoryginalny. Na szczęście w miarę dynamiczny – pod warunkiem że pamiętamy, w obrębie jakiego filmowego (Seagal!) świata się poruszamy.
W imię zasad ma walor medytacji czy przesuwania w dłoniach koralików różańca. Bo jeśli do bólu standardowe elementy stają się przedmiotem kontemplacji, to znaczy, że mamy tu kino nieoczekiwanie transcendentne, o potencjale obrazów Carla Theodora Dryera lub Roberta Bressona. Albo zamulacza za parę groszy.