search
REKLAMA
Recenzje

TYLER RAKE: OCALENIE. Thor z karabinem w Bangladeszu

Radosław Pisula

26 kwietnia 2020

REKLAMA

Sześć lat temu bracia Russo, wspólnie z Ande Parksem i Fernandem Leonem Gonzalezem, stworzyli komiks Ciudad – prostą historię o najemniku, który musi wyciągnąć młodą porwaną dziewczynę z piekła tytułowego paragwajskiego miasta, zżeranego przez skorumpowaną policję i mafię. Ten dynamiczny thriller przeszedł bez echa, ale dzisiaj, gdy bracia mają status twórców najbardziej kasowego filmu w historii, opowieść wlatuje w formie filmowej na platformę Netflix, mocno reklamowana ich nazwiskiem. Jednak mimo tej otoczki produkcja jest tak naprawdę poligonem doświadczalnym dla Sama Hargrave’a, zaprzyjaźnionego z rodzeństwem reżysera-debiutanta, który do tej pory odpowiadał za kaskaderkę w ich filmach. I tu zaczynają się schody.

Tyler Rake: Ocalenie to maksymalnie prosta historia, tożsama z materiałem źródłowym (z drobnymi zmianami, jak przeniesienie akcji do Dhaki). Chris Hemsworth gra tutaj tytułowego najemnika, który dostaje dobrze płatne zlecenie uratowania syna hinduskiego bossa narkotykowego z łap konkurencyjnego bossa narkotykowego, rezydującego w Bangladeuszu. Rake wbija więc na miejsce, a tam oczywiście od razu cały plan się sypie, zaczyna go ścigać armia zbira i musi wykonać typową dla gier wideo misję eskortową – ciągnie dzieciaka przez miasto, przy okazji zostawiając za sobą całe zastępy podziurawionych ciał.

I tutaj od razu wjeżdża na najwyższym biegu największy plus filmu – elementy techniczne: kaskaderka, choreografia starć, montaż. Hargrave ma ogromne doświadczenie na poziomie widowiskowej demolki – to dzięki niemu m.in. Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów (zresztą w MCU jest  też kaskaderem samego Evansa) czy Atomic Blonde mają tak mięsiste sceny akcji. W Ocaleniu reżyser wykorzystuje swoje umiejętności i widać, że ma oko do kreowania widowiskowych, a przy tym maksymalnie przejrzystych starć. To kolejny ciekawe odejście od pobourne’owskich palpitacji kamery, gdzie mimo znakomitej dynamiki widz nadąża bez problemu za akcją i widzi każde uderzenie. Nic tu nie lata jak na amfetaminie – jeśli dwa chłopy wymieniają ciosy, to efektywnie, a łamanie nóg płynnie połączone jest z wymianą ognia (te pozbawione są natomiast klaunowania – prawie każdy strzał to chirurgiczna precyzja). Mamy tu też długą fenomenalną scenę, która na oszukanym jednym ujęciu trwa dobre kilkanaście minut, gdy kamera najpierw usadza widza z bohaterami za kierownicą samochodu, jak w grze wyścigowej, a potem jest przyklejona do pleców Rake’a, który prawie że rozgrywa po sieci partyjkę w Call of Duty. Ogląda się to znakomicie, bo widać kupę miłości włożonej w projektowanie tej sekwencji – jasne, momentami może troszkę reżyserowi odjeżdża peron w epatowaniu pozbawioną celu przemocą, ale to akcyjniak z dobrze wykorzystaną eRką. Gdy już bohater odpala, to ciężko oderwać wzrok od ekranu.

Jednak problem tego filmu leży w tym, że akcja tutaj zaskakująco często przystaje, a wtedy nie ma do zaoferowania nic, co by trzymało widza przy ekranie. Nie mam zazwyczaj problemu, gdy produkcja tego typu jest zlepkiem wyświechtanych schematów, bo taki urok gatunku – wychowałem się na VHS-owych herosach, którzy odbijali zakładników przez dwadzieścia cztery godziny siedem dni w tygodniu. Ale za tamtymi historiami, mimo że pretekstowymi, zazwyczaj stała przemyślana charakteryzacja uczestników całego cyrku. Bohaterowie byli „jacyś”, wyraziści (nawet jeśli popadający w zbytnie przerysowania), złoczyńcy to  zazwyczaj popisówki twarzowych aktorów, a jak pojawiał się jakiś dzieciak, to z miejsca łapał chemię z herosem. Tutaj Hemsworth nie ma zupełnie czym grać – jasne, wygląda pięknie, kosi równo, ale powód jego determinacji względem całej sprawy został dodany zupełnie na odwal się. Tak żeby widz łopatą miał wbite do głowy, że coś tam w tym człowieku emocjonalnie bulgocze. O samym hinduskim dzieciaku nie wiemy nic poza jedną sceną, trwającą jakieś sześćset długich lat, gdzie ekspozycyjnie zaczyna cytować hasła z ciastek z wróżbą, które wyczytał kiedyś w szkole. A złoczyńcy są tak nijacy, że pisząc ten tekst nie pamiętam już, kto tam za kim latał i po co.

Scenariusz Joe’ego Russo wygląda jak coś, co zostało naskrobane na zaliczenie po niezbyt uważnym kursie kreatywnego pisania i nie dziwię się zupełnie, że bracia nie piszą skryptów do swoich filmów. Nie można być dobrym we wszystkim. I ktoś może powiedzieć, że jak się ładnie strzelają, to w takim filmie scenariusz jest zbędny – a to bzdura, bo właśnie w takich akcyjniakach widz potrzebuje emocjonalnego przywiązania i jasnego wytłuszczenia konkretnych punktów w czasie drogi bohaterów, żeby liczyła się później każda kula, która gdzieś tam może w nich trafić. A jak nie obchodzi mnie ich los i cel całej tej gonitwy, to mimowolnie co chwilę zerkam na pasek upływającego czasu – a przy produkcji debiutującej bezpośrednio na streamingu walka o utrzymanie uwagi widza powinna być dużo mocniejsza.

A tu jej nie ma. Dostajemy naprawdę zacny zlepek fantastycznych kaskaderskich miniatur, ale cała reszta – szczególnie, gdy chociaż na chwilę przystaje – snuje się bez ładu i składu, jakby Russo nawet nie próbowali ukryć, że to prezent dla kumpla, żeby sobie zadebiutował od razu na najwyższym poziomie, bo na start dokoptowali mu innego swojego kumpla w głównej roli, plus podsunęli pod nos scenariusz oparty na własnym komiksie. Tyler Rake: Ocalenie to ostatecznie taki taśmowy potwór Frankensteina, który na pewno warto zobaczyć dla tych kilku wybitnych jatek, ale okupicie to przygodnym ziewaniem i nagłą amnezją zaraz po seansie.

REKLAMA