TWIERDZA. Czasy, gdy Michael Bay kręcił filmy dla dorosłych
Tekst z archiwum film.org.pl (2008)
Bóg stworzył Baya, żeby doprowadzić mnie do wściekłości. Tak z grubsza wygląda wycinek boskiego planu zbawienia, widziany z perspektywy mojej egocentrycznej wizji świata. Facet kumuluje w sobie wszystkie najbardziej kompromitujące cechy amerykańskiego kina ostatniej dekady. Nie chodzi o to, że jest najgorszym reżyserem. Chodzi o to, że kręci najgłupsze filmy.
Michael Bay debiutował w symbolicznym – przynajmniej dla mnie – roku 1995, kręcąc całkiem przyjemny w odbiorze młodzieżowy akcyjniak policyjny. Start w branży okazał się wielkim kasowym sukcesem. Dochody z filmu niemal pięciokrotnie przewyższyły budżet. Rok później Bay przelicytował samego siebie i zmajstrował Twierdzę, o której za chwilę opowiem. Od tamtej pory licząc, jego twórczość zaczęła zdradzać niepokojące symptomy, mianowicie ubytek stron w scenariuszu stał się wprost proporcjonalny do przyrostu efektów specjalnych. Najpierw był Armageddon, przy którym taki Deep Impact urastał do rangi monumentu sci-fi. Potem Pearl Harbor – jeden z niewielu filmów, których oglądanie na trzeźwo sprawiało ból. Potem wyjątkowo niesmaczna powtórka z Bad Boys, potem infantylna antyutopia, a potem. potem można było się już tylko przeżegnać. Oto latem 2007 roku Bay zdobył Kilimandżaro hollywoodzkiej gigantomanii, realizując najdroższą w dziejach kina apologię “nastolatkowości” – opowieść o gadających po angielsku, mrugających oczkami, dowcipkujących robotach.
Dobra, strzyknąłem jadem – mogę zacząć chwalić. Twierdza rządzi. Obok Speed to bezsprzecznie najlepszy film akcji lat 90-tych. Bardzo przypadła mi do gustu bezceremonialność scenarzystów w maglowaniu schematów kina akcji. Punkt pierwszy: z super tajnej bazy wykradamy super niebezpieczne kulki z trucizną. Punkt drugi: przejmujemy kontrolę nad kompleksem więziennym, położonym na wyspie, z której rozciąga się widok na nowoczesną zabudowę śródmieścia. Punkt trzeci: instalujemy rakiety z kulkami i celujemy w gęsto zaludnione obszary USA. Punkt czwarty: łapiemy za słuchawkę, dzwonimy do szefa Połączonych Sztabów w Pentagonie i składamy ofertę opiewającą na X milionów dolarów. Punkt piąty: szef Połączonych Sztabów pyta się złego bossa: “A co jeśli odmówimy?” Zły boss na to: “Zginiecie”. W tym momencie sztabowcy spoglądają po sobie i udają przestraszonych. To stały element wszystkich wysokoadrenalinowych filmów o terrorystach – wystudiowana troska o losy ludzkości. Punkt szósty: poznajemy dobrego bohatera (ofermowaty Nicolas Cage). Punkt siódmy: nikogo nie poznajemy, rozpoczyna się bezprecedensowa młócka. Śledząc jej przebieg, człowiek ma wrażenie, jakby cofnął się w czasie do epoki, w której nawet najgłupszy pomysł sprzedawany był z namaszczoną powagą. Policzmy dla przykładu ilość bezsensownych scen, na jakie natrafiamy w przeciągu 120 minut projekcji. Umówmy się: jest ona minimalna, nie tylko jak na standardy wypracowane przez Baya. Wyciąłbym zaledwie trzy: motyw z monetą toczącą się po stole, wszystkie sceny z gogusiem-fryzjerem i zdecydowanie nie umieszczałbym kamery na lecącym nożu.
Co jeszcze mi się podoba w Twierdzy? Ano podoba mi się to, że film przeznaczony jest dla widzów dorosłych.
Kule grzęzną w ciele, krew tryska aż miło, bohaterowie przeklinają na potęgę, żołnierze mordują żołnierzy, słowem, nikt tu nikogo nie oszczędza, nikt się nad nikim nie lituje i nikt nikogo nie przeprasza. Wielkie brawa za wytrwałość w tej materii. Z innych rzeczy: klawa muzyka, klimatyczne, żółto-pomarańczowe światło słoneczne, przywodzące na myśl miejski pejzaż z Żyć i umrzeć w Los Angeles, całkiem zgrabnie rozplanowane odstępy między kolejnymi scenami mordobicia i wybuchów, wreszcie – obsada. Obsada The Rock to wydarzenie tak wielkie, że samo w sobie zasługuje na kilka odrębnych linijek komentarza. Bayowi udało się skompletować cudowny wianuszek wspaniałych aktorów. Nawet Cage, którego warsztat zwykłem traktować z politowaniem, daje radę w pojedynkę i w towarzystwie. Kogóż to nie ma w Twierdzy? Sean Connery, Michael Biehn, William Forsythe, Ed Harris – z nimi w składzie nie można przegrać. Mało tego, normalnie nie akceptuję wstawek w zwolnionym tempie (spowalniają akcję), ale kiedy pojawiają się w kadrze Connery (zakuty w łańcuchy, z długimi, zmierzwionymi włosami opadającymi na oczy) i Harris (krople deszczu spływające po twarzy), zwolnione tempo być musi.
Przy całym zachwycie, podszytym dobrotliwą ironią, czuję się w obowiązku zwrócić uwagę na pewien drobny szczegół. Otóż nie wszystko pracuje w Twierdzy na wysoki połysk. Do przemiałki jest jedna sekwencja – sekwencja pościgu. Nie dlatego, że samochody wybuchają ledwo szturchnięte; nie dlatego, że akurat w momencie, gdy Cage goni Connery’ego, przejeżdża ciężarówka wyładowana baniakami z wodą, a przez jezdnię przechodzi staruszka z wózkiem. Pościg nadaje się do gruntownej przemiałki, ponieważ w sposób rażący zdradza niekonsekwencję reżysera w prowadzeniu bohaterów. Pomijam wyczyny Connery’ego, który po 30 latach odsiadki pakuje się do hummera i z brawurą godną mistrza Formuły 1 zapierdziela po ulicach, rozmawiając przy okazji przez telefon. Bardziej dobija zachowanie Cage’a – gość przeistacza się z ciamajdy w supermana mniej więcej co 20 minut. Najpierw przyznaje, że z pistoletu ostatni raz strzelał na szkoleniach w akademii, po czym wsiada do Ferrari i – ośmieszając policyjne radiowozy – jako jedyny dogania uciekiniera. To “falowanie” denerwowało mnie wprost niemiłosiernie. Już wolę przez 120 minut oglądać ciamajdę, niż wiarygodne metamorfozy ciamajdy w supermana co 20. Ale darujmy sobie złośliwości, zostawmy drobiazgi na boku i cieszmy zmysły, albowiem produkcja stoi stabilnie na własnych nogach bez niczyjej pomocy.
https://www.youtube.com/watch?v=o5Le9dOdxxY
Jeśli miałbym w paru słowach podsumować Twierdzę, powiedziałbym, że jest to akcyjniak poddany rygorystycznej kontroli, wyhamowany w swoich brawurowych zapędach. Garść niepotrzebnych scen czy niezbyt przemyślana sekwencja pościgu nie psują ogólnego wrażenia. A wszystko dzięki temu, że komuś się chciało – chciało się napisać sensowny scenariusz i zaangażować poważnych ludzi do odtwarzania niepoważnych ról.