search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

Twenty Feet From Stardom (29. WFF)

Filip Jalowski

16 października 2013

REKLAMA

logo

posterPod koniec lutego do naszych kin zawitał niezwykły dokument Malika Bendjelloula. Opowieść o skromnym facecie, który na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych marzył o muzycznym sukcesie poruszyła widownię na tyle, aby okrzyknąć „Sugar Mana” prawdziwym objawieniem. Utwory z jego płyt pojawiały się w radiu z częstotliwością dorównującą najnowszym hitom, publiczność pokochała Sixto Rodrigueza – człowieka znikąd. „Twenty Feet From Stardom” Morgana Nevilla posiada tę samą siłę rażenia i wywołuje w widzu te same emocje. Dokument Amerykanina opowiada nam o ludziach, których głosy słyszeliśmy tysiące razy. Większość z nas nie zna jednak ich nazwisk oraz twarzy. Ilu z was byłoby w stanie rozpoznać na zdjęciu Lisę Fischer, Tatę Vegę czy Mary Clayton?

Neville opowiada nam o artystach, którzy stoją za plecami solistów i zespołów. Śledzi historię amerykańskich chórków od lat pięćdziesiątych XX wieku do współczesności. „Twenty Feet From Stardom” nie jest jednak suchym wykładem, w którym zarzuca się widza hasłami, datami oraz nazwiskami pozostającymi w pamięci przez kilka, góra kilkanaście minut. Reżyser oddaje głos tym, o których opowiada. Artyści śpiewający chórki oraz muzycy, którzy korzystają z ich pomocy opisują widzom świat, który na co dzień pozostaje w cieniu – tytułowe dwadzieścia stóp od świateł, które oświetlają Stinga, Jaggera czy Cockera.

01

Historie chórzystów są naprawdę niezwykłe. Każda z nich mogłaby stać się podstawą dla scenariusza oddzielnego filmu, kolejnego „Sugar Mana”. Ciężko nie złapać się za głowę, gdy oglądamy nagrania archiwalne, słyszymy głos, który dosłownie kładzie na łopatki, z przodu widzimy Raya Charlesa, a z tyłu kobietę, która za moment opowiada o tym, że mimo nagrania dziesiątek hitów musiała sprzątać domy, aby zarobić na rodzinę. W trakcie pracy u jenej z klientek usłyszała swój utwór w radiu. Po latach twórczej emerytury wróciła do Nowego Jorku i zaczęła śpiewać solowo. Ciężko nie uśmiechnąć się, gdy widzimy wyraz, jaki maluje na twarzy Jaggera wspomnienie o jednej z chórzystek. W końcu, ciężko się nie wzruszyć, gdy mężczyzna siedzący przy kuchennym stole zaczyna nucić pod nosem słynne, afrykańskie otwarcie „Króla Lwa” i mówi – „tak, to moje, zrobiłem też „Thriller” Jacksona.

„Twenty Feet From Stardom” to półtorej godziny tego typu historii i totalnych zakończeń, które wiążą się z poznawaniem kolejnych opowieści artystów. Film nie jest jednak tak jednoznacznie „hurraoptymistyczny” jak wspominany „Sugar Man”. Część chórzystów cieszy się z wykonanej przez siebie pracy, nie chce znaleźć się na okładce płyty, która sprzeda się w milionowym nakładzie. Inni czują niespełnienie związane z tym, że mimo niezwykłego talentu nie udało się wybić, zostać kolejną Arethą Franklin, kolejnym Stingiem. Obie grupy łączy jednak miłość do muzyki, która wprost wylewa się z kadrów filmu Nevilla. Twarze oraz oczy artystów, którzy wychodzą na scenę i robią to, do czego – jak sami stwierdzają – zostali stworzeni poruszają dużo bardziej, aniżeli nieco aktorska mimika solistów, wielkich gwiazd.

02

Liczę na to, że po festiwalu „Twenty Feet Drom Stardom” pojawi się w polskich kinach. To pełna emocji, prawdziwa i poruszająca historia, która zdejmuje klapki z oczu i naładowuje widza tym samym typem energii, co opowieść o Sixto Rodriguezie. Doskonała realizacja, świetna muzyka i bohaterowie, których przez lata pomijaliśmy, ale po filmie nie będziemy w stanie zapomnieć. „Twenty Feet From Stardom” to pierwszy film jaki zobaczyłem na tegorocznym Warszawskim Festiwalu Filmowym i muszę przyznać, że jest to wymarzone otwarcie.

REKLAMA