Twenty Feet From Stardom (29. WFF)
Pod koniec lutego do naszych kin zawitał niezwykły dokument Malika Bendjelloula. Opowieść o skromnym facecie, który na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych marzył o muzycznym sukcesie poruszyła widownię na tyle, aby okrzyknąć „Sugar Mana” prawdziwym objawieniem. Utwory z jego płyt pojawiały się w radiu z częstotliwością dorównującą najnowszym hitom, publiczność pokochała Sixto Rodrigueza – człowieka znikąd. „Twenty Feet From Stardom” Morgana Nevilla posiada tę samą siłę rażenia i wywołuje w widzu te same emocje. Dokument Amerykanina opowiada nam o ludziach, których głosy słyszeliśmy tysiące razy. Większość z nas nie zna jednak ich nazwisk oraz twarzy. Ilu z was byłoby w stanie rozpoznać na zdjęciu Lisę Fischer, Tatę Vegę czy Mary Clayton?
Neville opowiada nam o artystach, którzy stoją za plecami solistów i zespołów. Śledzi historię amerykańskich chórków od lat pięćdziesiątych XX wieku do współczesności. „Twenty Feet From Stardom” nie jest jednak suchym wykładem, w którym zarzuca się widza hasłami, datami oraz nazwiskami pozostającymi w pamięci przez kilka, góra kilkanaście minut. Reżyser oddaje głos tym, o których opowiada. Artyści śpiewający chórki oraz muzycy, którzy korzystają z ich pomocy opisują widzom świat, który na co dzień pozostaje w cieniu – tytułowe dwadzieścia stóp od świateł, które oświetlają Stinga, Jaggera czy Cockera.
Historie chórzystów są naprawdę niezwykłe. Każda z nich mogłaby stać się podstawą dla scenariusza oddzielnego filmu, kolejnego „Sugar Mana”. Ciężko nie złapać się za głowę, gdy oglądamy nagrania archiwalne, słyszymy głos, który dosłownie kładzie na łopatki, z przodu widzimy Raya Charlesa, a z tyłu kobietę, która za moment opowiada o tym, że mimo nagrania dziesiątek hitów musiała sprzątać domy, aby zarobić na rodzinę. W trakcie pracy u jenej z klientek usłyszała swój utwór w radiu. Po latach twórczej emerytury wróciła do Nowego Jorku i zaczęła śpiewać solowo. Ciężko nie uśmiechnąć się, gdy widzimy wyraz, jaki maluje na twarzy Jaggera wspomnienie o jednej z chórzystek. W końcu, ciężko się nie wzruszyć, gdy mężczyzna siedzący przy kuchennym stole zaczyna nucić pod nosem słynne, afrykańskie otwarcie „Króla Lwa” i mówi – „tak, to moje, zrobiłem też „Thriller” Jacksona.
„Twenty Feet From Stardom” to półtorej godziny tego typu historii i totalnych zakończeń, które wiążą się z poznawaniem kolejnych opowieści artystów. Film nie jest jednak tak jednoznacznie „hurraoptymistyczny” jak wspominany „Sugar Man”. Część chórzystów cieszy się z wykonanej przez siebie pracy, nie chce znaleźć się na okładce płyty, która sprzeda się w milionowym nakładzie. Inni czują niespełnienie związane z tym, że mimo niezwykłego talentu nie udało się wybić, zostać kolejną Arethą Franklin, kolejnym Stingiem. Obie grupy łączy jednak miłość do muzyki, która wprost wylewa się z kadrów filmu Nevilla. Twarze oraz oczy artystów, którzy wychodzą na scenę i robią to, do czego – jak sami stwierdzają – zostali stworzeni poruszają dużo bardziej, aniżeli nieco aktorska mimika solistów, wielkich gwiazd.
Liczę na to, że po festiwalu „Twenty Feet Drom Stardom” pojawi się w polskich kinach. To pełna emocji, prawdziwa i poruszająca historia, która zdejmuje klapki z oczu i naładowuje widza tym samym typem energii, co opowieść o Sixto Rodriguezie. Doskonała realizacja, świetna muzyka i bohaterowie, których przez lata pomijaliśmy, ale po filmie nie będziemy w stanie zapomnieć. „Twenty Feet From Stardom” to pierwszy film jaki zobaczyłem na tegorocznym Warszawskim Festiwalu Filmowym i muszę przyznać, że jest to wymarzone otwarcie.