Triszna. Pragnienie miłości
Powiem szczerze, że od zawsze miałem delikatny problem z filmami Michaela Winterbottoma. Od strony czysto rzemieślniczej jest to twórca bardzo solidny. Scenariusze jego filmów są zazwyczaj dobrze dopracowane i sprawnie opowiedziane, zdjęcia przyciągają wzrok i wnoszą do produkcji coś więcej od pocztówkowego piękna, które dobrze sprzedaje się w fazie promocji. Sprawdza się muzyka, montaż, w większości aktorstwo – po prostu wszystko jest w jak najlepszym porządku. Kinu Winterbottoma czegoś jednak brakuje. Mimo poruszania ważnych kwestii społecznych i eksploracji tematów, w których aż kipi od złożonych konfliktów, jego filmy sprawiają wrażenie nieco zachowawczych. Triszna. Pragnienie miłości całkowicie wpisuje się w ten schemat.
Tym razem areną wydarzeń staje się Radżastan, czyli kawałek Indii bezpośrednio sąsiadujący z Pakistanem. Winterbottom nie spogląda jednak w stronę spornego Kaszmiru. Jego wzrok skierowany jest w głąb Indii, błądzi pomiędzy rolniczymi terytoriami a metropoliami pokroju Jaipuru. Z tej pierwszej rzeczywistości wywodzi się tytułowa Triszna. Inteligentna i nadzwyczaj piękna dziewczyna nie może rozpocząć studiów ze względu na ciężką sytuację finansową rodziny. Jej droga krzyżuje się ze ścieżką Jay’a, czyli przedstawiciela bogatego mieszczaństwa. Chłopak ulega zauroczeniu i postanawia pomóc dziewczynie. Jego ojciec przyjmuje ją do dobrej pracy w Jaipurze. Wkrótce zauroczenie zaczyna ewoluować w związek.
Podstawą scenariusza Winterbottoma jest ten sam tekst, o który Roman Polański oparł niegdyś swoją Tess. O ile wersja Polaka pozostaje dość wierna powieści Thomasa Hardy’ego, to wizja Brytyjczyka zakłada przeniesienie problematyki powieści do rzeczywistości społecznej dzisiejszych Indii. Poprzez śledzenie rozwoju relacji pomiędzy Triszną i Jay’em Winterbottom przygląda się jednocześnie tarciom, jakie występują w społeczeństwie indyjskim. Spotkanie chłopaka i dziewczyny traktuje zatem jako zderzenie dwóch światów, które mimo zdecydowanego rozluźnienia kulturowego gorsetu tradycji (w szczególności w obrębie dużych miast) wciąż przysparza wielu problemów.
I w tym miejscu dochodzę do zarzutu pochodzącego ze wstępu recenzji. Brytyjczyk ponownie wybiera temat, który posiada w sobie spory potencjał. Wpada na całkiem ciekawy pomysł, aby do opisu współczesnej rzeczywistości użyć tekstu sprzed ponad stu lat – co więcej, na dzisiejsze realia przepisuje go całkiem sprawnie. Znów udają się zdjęcia Marcela Zyskinda, gra muzyka Umebayashiego (choć tu można przyczepić się już o pewną bollywoodzką manierę), ale sam film wychodzi raczej średnio. Triszny nie ogląda się tak, jak społecznie zaangażowanego filmu, o którym z całą pewnością myślano w trakcie kręcenia. To raczej mieszanka romansu i dramatu, która jedynie momentami zdradza, że usiłowała spojrzeć na Indie nieco uważniej.
Winterbottomowi po raz kolejny podcina skrzydła jego akademizm. Trisznę, Genuę czy Cenę odwagi ogląda się tak, jakby każdy kadr i wers scenariusza skrojono przy użyciu linijki i kątomierza. Brytyjczykowi czasem jednak drgnie ręka. Wtedy wychodzi za linię, przecina kontur i udowadnia, że gdyby pozbył się nieco tego rzemieślniczego podejścia wypływającego z dokumentalnych korzeni, to mogłoby być dużo lepiej. W przypadku Triszny takich drgań jest jednak niewiele. To solidny film i nic ponadto.