TRANZYT. Dramat wojenny o zaszczuciu oraz zaciskającej się pętli
Temat uchodźców w czasach nazistowskich Niemiec to opowieść o przededniu apokalipsy, ale nie sposób odeprzeć wrażenia, że chodzi tutaj o coś więcej, szczególnie w obliczu dyskusji na temat dzisiejszych emigrantów. Wyświetlany na Konkursie Głównym w Berlinie dramat historyczny Christiana Petzolda opisuje świat, w którym pozostało jedynie uciekać, a ruch w jakąkolwiek stronę tylko zaciska mocniej pętlę kłamstwa na szyi, a dodatkowo otoczenie wcale nie patrzy przychylnie na kogoś, kto może być wszędzie, a jest znikąd. Adaptacja powieści Anny Seghers, która jest niezwykle krytyczna wobec swoich rodaków, jest więc kroniką nie tylko upadków wartości, ale również relacją o zaszczuciu człowieka, który musi kłamać, aby przeżyć.
Zdesperowany George ucieka z Francji po inwazji nazistów, ale po drodze udaje mu się zdobyć dokumenty zaginionego pisarza, dzięki czemu może przyjąć nową tożsamość, nieco bezpieczniejszą w tych bardzo niepewnych czasach. Główny bohater całkiem sprawnie lawiruje między jedną postacią a drugą, ale dziwnym trafem na jego drodze staje piękna kobieta, Marie, która poszukuje zaginionego męża. Tak, jeśli ktoś się domyślił, że kobieta poszukuje literata, którego życie przywłaszczył George, to ma rację. W tym momencie rozpoczyna się nie tylko przedziwny marsylski romans, ale również powolne zapadanie się ziemi pod nogami kłamiącego George’a. Waga słów ma w tym filmie ogromne znaczenie tylko na początku, a wola przeżycia demaskuje bardzo smutną prawdę o człowieku – gdy jesteśmy w potrzasku, jesteśmy gotowi odgryźć nogę, aby uciec. Niestety nie tylko swoją.
Dzieło Petzolda jest więc o ocenie oraz usprawiedliwianiu się. Kłamstwo ma nieco inny wymiar, gdy cały świat dookoła oszalał, a wycena ludzkich poczynań w obliczu woli przeżycia jest niezwykle trudna. Obrać perspektywę George’a jest natomiast łatwo, szczególnie że kontekst historyczny został nakreślony przez reżysera z wyczuciem. Dusząca Europę siła nazizmu to potwór z bardzo ostrymi zębami, a przed jego spojrzeniem nie można się ukryć pod pierwszą lepszą skałą lub gruzami. Siłą filmu jest krytycyzm wobec natury ludzkiej, ale także desperackie poszukiwanie w tym wszystkim jakiegoś sensu, rzeczywistość otaczająca bohaterów nie jest bowiem czuła wobec ich losu. Widzimy więc wielkie podrygi ludzkiego ducha, ale również małostkowe zachowania, opierające się na wyzysku tych, którzy chcą za wszelką cenę przeżyć.
Franz Rogowski, który z wyczuciem wciela się w głównego bohatera, pozwala dostrzec w nim zwykłego człowieka, ale jest też na tyle hipnotyzujący, że naprawdę zaczynamy martwić się o jego losy. Zresztą motyw ucieczki oraz uchodźstwa świetnie wpisuje się we współczesną sytuację polityczną, a twórcy robią to na szczęście nienachalnie, nie tracąc z widoku ludzkiej twarzy i bardzo osobistych, a mimo to uniwersalnych dla cywilizacji dramatów. Marsylski port, który jest miejscem akcji, w innej sytuacji mógłby robić za tło romansu, ale w tym przypadku wydaje się przedsionkiem piekła albo – jeśli obrać inną perspektywę – jedyną drogą ucieczki z niego. Gdy George słyszy, że nie wydostanie się ani z Paryża, ani z samej Francji, wierzymy mu, bo sprawna ręka reżyserska oraz operatorska bardzo dobrze oddały owo zaszczucie. W takiej sytuacji niebezpieczną rzeczą, jaka może się przytrafić człowiekowi, bywa również miłość.
Najtrudniej jednak ogląda się ten film nie wtedy, gdy porusza niełatwe sprawy, ale gdy próbuje być zbyt literacki, jakby bojąc się niezaznaczenia genezy książkowej. Wiele przejrzystych dla widza sytuacji jest otoczonych niepotrzebnym słowotokiem lub poetyckością, która odbiera nieco „surowiznę” opowieści o żyjącym w nieustannym strachu uchodźcy wojennym. Jest w tym obrazie przejrzystość konceptu oraz dosłowność, która mogłaby pozbyć się tego literackiego bagażu, ale nawet i z nim jest to dzieło warte obejrzenia.