TRANSCENDENCJA. Więcej niż solidne science fiction
To idealny przykład sytuacji, gdy oczekiwania były zbyt wygórowane i zanim film miał swoją premierę napompowano ogromny balon a podniosłe zwiastuny pomagały go podtrzymywać. Nie zamierzam forsować, że jest to obraz bezbłędny – sporo w nim niedociągnięć. Nie wszystkie wątki zostają rozwiązane w satysfakcjonujący sposób, pod koniec akcja za szybko pędzi. Transcendencja ledwie dotyka kilkunastu zagadnień zamiast wyczerpać trzy. Pojawia się więc oczywiście sztuczna inteligencja, cyberterroryzm, transhumanizm, pytania o prywatność jednostki, granicę inwigilacji i istotę człowieczeństwa. Do tego dochodzi zaawansowana medycyna, próba dorównania Bogu, wplątany w to jest jeszcze miłosny dramat, a w tle świta apokalipsa. Transcendencja pozostawia widza z uczuciem niedosytu – przeświadczeniem, że z tych składników powinno powstać danie nieco bardziej soczyste. Ale i tak jest dla mnie smakowite.
Jednak nie będę ukrywał: na filmie bawiłem się dobrze. Jest w nim kilka rzeczy wartych uwagi. Przede wszystkim nie jest to tylko chłodny traktacik o sztucznej inteligencji, dla którego naukowy rodowód jest jedynie pretekstem dla sensacyjnej akcji. Nie jest to też kino głupie i infantylne, traktujące widza z przymrużeniem oka. Prowokuje natomiast do dyskusji, testuje wrażliwość widza. Twórcy wręcz pytają się nas, na ile jesteśmy w stanie pozwolić. Kiedy zostaje złamany naturalny porządek? W którym momencie sytuacja wymyka się spod kontroli? Oczywiście, nie po raz pierwszy w historii tego gatunku, jest to film-ostrzeżenie, film – drogowskaz. Reżyser i scenarzysta filmu Transcendencja są niezwykle sceptyczni. Technologiczny postęp ma sprowadzić na człowieka zagładę.
We wcześniejszej recenzji Jakub Piwoński narzekał na wtórność tego filmu – wytykał pomysły już wykorzystane, wyeksploatowane przez innych twórców. Jednak Transcendencja, jako przedstawicieli cyberpunku, musi opierać się jednym ze skończonego zbioru możliwych do poruszenia tematów. Zawsze będzie to sztuczna inteligencja, upadek społeczeństwa, kolejna wizja utopijnego/dystopijnego miasta czy apokalipsy, tworzenie kolejnych hybryd człowieka z maszyną. Idąc do kina na film sci-fi spodziewam się, że spotkam się z problematyką, która była już poruszana w innych realizacjach. To po prostu immanentna cecha tej konwencji, którą nigdy nie nazwałbym wtórnością. To przecież ciągłe przetwarzanie, reinterpretowanie, odnawianie stałych motywów.
Wally Pfister faktycznie idzie przetartym już szlakiem. Jednak ta formuła jest według mnie dalej nośna. Transcendencja nie obraca tego gatunku do góry nogami – to fakt, ale też nie mogę oczekiwać tego od każdego oglądanego przeze mnie filmu. Tak samo każdy western musi rozgrywać się na dzikim zachodzie. W kolejnych filmach na co innego reżyser kładzie ciężar, co innego jest priorytetem. W Transcendencji, poza filmami, które wymienił już Kuba, na pewno też słychać echa Terminatora, Her czy Odysei Kosmicznej – ale to ciągle jeden zamknięty, hermetyczny futurystyczny świat, na którego kolejni twórcy patrzą z nieco innej perspektywy. Nie wiem czy są jeszcze jakieś niezbadane obszary tego gatunku.
Nie zgodzę się również z tym, że role aktorskie są bezpłciowe i anonimowe. Oczywiście postaci grane przez Morgana Freemana i Cilliana Murphy’ego niewiele wnoszą do fabuły a Transcendencja nie ucierpiałaby w żadnym stopniu gdyby tą dwójkę usunąć. Trudno uzasadnić dlaczego reżyser dla tak marginalnych ról wybrał aktorów o takim dorobku. Przez cały film oczekuje się, by nagle zaczęli działać, w znaczący sposób ingerować w przebieg zdarzeń. Jednak są to bohaterowie pozbawieni charakteru – typowi i nudni. Na pozostałą część obsady jednak nie sposób narzekać. Johnny Depp to naukowiec ogromnym ego i wizjoner mierzący się z Bogiem. Wierzy, że nauka może uczynić go nieśmiertelnym, uchronić człowieka przed słabościami ciała, z nią będzie w stanie przezwyciężyć wszystkie ograniczenia.
Ślepo zapatrzona w Willa Castera jest jego żona – Evelyn (Rebecca Hall), która za wszelką cenę chce utrzymać męża przy życiu. Jej desperacja przeradza się w obłęd. Sztuczna inteligencja jest jedyną szansą na to, by oddalić w czasie nieuchronne rozstanie. Całkowicie ignoruje etyczny i niezgodny z biologią wymiar, jaki prowokuje przepisanie człowieka na komputerowy kod. Dla niej ciągle to będzie ten sam ukochany Will. Evelyn jest emocjonalnym i dramaturgicznym kręgosłupem Transcendencji – to dynamiczna, niezwykle często zmieniająca swoje nastawienie postać. Znacznie większe wątpliwości ma Max Waters (Paul Bettany). Nosi przecież na łańcuszku krzyżyk. Dla niego człowiek to coś znacznie więcej niż wiedza, pamięć i cechy charakteru, które można opisać i następnie zamknąć w kilku gigabajtach. Jest wybitnym naukowcem ale przesiąknięty jest sceptycyzmem i wątpliwościami, daleko mu do entuzjazmu Casterów. To właśnie z Watersem najłatwiej się utożsamić, to przez niego przemawia zdrowy rozsądek. Ideologiczny konflikt jest sprawnie rozpisany i wyważony. Stawiający odważne hipotezy i zapraszający widza do dyskusji.
Podoba mi się również strona wizualna: jest efektownie, nie efekciarsko. Widać, że reżyserem jest były operator, który ogromną wagę przywiązuje to kompozycji kadrów, kolorystycznej tonacji, ruchu kamery czy roli detalu. Komputerowe efekty pojawiają się jedynie wtedy, gdy są rzeczywiście konieczne. Transcendencja stara być obrazem ambitnym i ważnym. Sam tytuł ma w sobie ogromny ładunek patosu – z góry gwarantujący nam przeżycie czegoś na miarę katharsis. Jednak nie tym razem: nie wyjdziemy z kina oczyszczeni, nie spojrzymy na rzeczywistość inaczej. Pozostanie nam w głowie jedynie kilka pytań i wątpliwości. Mi to wystarcza, by uznać seans za udany. Film Pfistera to dwie godziny niegłupiej atrakcyjnie podanej rozrywki, dla której warto kupić bilet.
Tekst z archiwum film.org.pl