Transcendencja
Trzy powody zachęcały mnie do oczekiwania na „Transcendencję”. Powód pierwszy: osoba reżysera. Ciekaw byłem jak w swym reżyserskim debiucie wypadnie Wally Pfister, gość którego razem z wami poznałem za sprawą wyjątkowo dobrze wykonanej roboty przy zdjęciach filmów Christophera Nolana. Mógł z tej współpracy wynieść coś osobliwego i przekuć to w swym pierwszym filmie. Powód drugi: osoba głównego aktora. W Johnnym Deppie wciąż tkwi potencjał, ale mam wrażenie, że aktor od kilku dobrych lat z nieznanych przyczyn stara się go przed nami ukryć pod pieczołowicie przygotowaną charakteryzacją. Rola w „Transcendencji” mogła pozwolić mu choć na chwilę przestać być tym irytującym błaznem. No i powód trzeci: sam tytuł zobowiązywał. Filozoficznych rozważań z dzienników Immanuela Kanta się raczej nie spodziewałem, ale solidnego sprzężenia „przekraczalnych” idei z cyberpunkowym sztafażem już tak. Transhumanizm oraz nanotechnologia to przecież wciąż wdzięczne tematy dla SF, które we współczesnej rzeczywistości każdego dnia nabierają coraz bardziej aktualnego wymiaru.
I to wszystko mogło popychać do zainteresowania się tą fantastycznonaukową produkcją. Konfrontacja z finalnym produktem okazała się być jednak rozczarowująca, gdyż nie pozostawiła w sobie wiele z tego, czym zapowiadała, że będzie.
Koncept fabularny wyrażę w jednym zdaniu: to kolejny film o sztucznej inteligencji, który zdaje się ferować oczywiste przesłanie, jakoby należne było kontrolowanie komputerów, z uwagi na istnienie zagrożenia, że kiedyś to one będą kontrolować nas. Przytaczanie pozostałych elementów narracji wydaje mi się zbędne, z uwagi na pełnienie przez nie względem całości wyraźnie pretekstowej roli. Nie wiem który z kolei jest to odcinek popularnego serialu, mającego na celu ostrzeżenie nas przed negatywnymi skutkami rozwoju technologii, bo zwyczajnie straciłem rachubę. Wiem natomiast co w nim nie zagrało tak, jak powinno.
Zaczynając od początku – Wally Pfister nie zepsuł roboty. Nie mogę powiedzieć, by główna przyczyna mojego rozczarowania „Transcendencją” leżała w zatrudnieniu reżysera-debiutanta. Problem leży natomiast w zatrudnieniu scenarzysty-debiutanta. Nie wiem kim jest Jack Paglen, ale z pewnością po zapoznaniu się z efektem jego pierwszej, profesjonalnej, scenopisarskiej roboty, nie mam najmniejszej ochoty do tego, by nazwisko to zapisać sobie w notatniku. Kompletny no-name, na którego barkach spoczęła odpowiedzialność za nadanie tej historii stosownego kształtu. To się nie udało. „Transcendencja” jest boleśnie wtórna, szyta grubymi nićmi, nieudolnie powiela gatunkowe pomysły, których realizację widzieliśmy już dawno temu i to w o wiele ciekawszym wydaniu („Burza mózgów” czy „Colossus: The Forbin Projeckt”). Film jest wyraźnie przestarzały w swej narracji, ponieważ śledząc akcję można odnieść wrażenie, jakby scenariusz na bazie którego powstała, przeleżał kilkanaście lat w szufladzie i dopiero teraz ktoś zdecydował się go zekranizować. Brakuje tu tempa, brakuje ram, a co gorsza, brakuje także celu. Wolałbym zatem, aby w kontekście „Transcendencji” mówiono o jednym, mało premiującym debiucie, bo trudno wymagać od Pfistera, by dysponując tak przeciętnym scenariuszem mógł nim zdziałać cuda.
Między kolejnymi dialogowymi linijkami da się jednak wyczytać potencjał tkwiący w treści. Założenia tranhsumanizmu, nie są wcale absurdalne. Ludzkość od zawsze dążyła do tego, by technologia którą stworzyła, pomogła jej w pokonywaniu trudów codzienności. Teraz jednak weszliśmy w nowy etap, ponieważ technologia ta ma także pomóc w rozszerzeniu zmysłowych możliwości człowieka. I tu wchodzimy w boskie buty, co budzi etyczne wątpliwości. Mi jednak wciąż nie chce wierzyć się w to, byśmy nie potrafili zachować w tym procesie zdrowego rozsądku i wyciągnąć z niego tylko to, co dla nas niezbędne. Te pesymistyczne wizje jawą mi się zatem jako celowo wyolbrzymione, celowo prowokujące. By jednak robić to wiarygodnie, fabuła nie może być oparta na zaprzeszłych konceptach. I nie może brzmieć tak, jakby wystosowywała Prawdy Objawione, gdyż nada to całości pretensjonalnego charakteru. Nadęty komunikat przecież odpycha. Twórcy „Transcendencji” zdają się jednak nie robić sobie wiele z istnienia tej zasadności. Wypowiadane przez aktorów słowa brzmią zatem inteligentnie, ale nic z nich nie wynika.
Co do aktorów, to postawiono przed nimi wyjątkowo niewdzięczne zadanie. Mieli bowiem interesująco odegrać kompletnie nieinteresujące postacie. Powkładano im w usta błyskotliwe sformułowania, których znaczeń nie rozumieli, a które miały do tego brzmieć dumnie, odpowiednio do tonacji filmu. To nie mogło wypaść wiarygodnie. W efekcie tego Rebecca Hall, z aktorki, która nie interesowała mnie nigdy zarówno na poziomie aktorstwa jak i urody, stała się aktorką, która… nie interesuje mnie jeszcze bardziej. Podobna historia z Paulem Bettanym, którego dla odmiany cenię, ale tutaj nie miał on najmniejszych szans na wykazanie swoich umiejętności. Morgan Freeman z kolei gra siebie, odcinając kupony od wypracowanego przez lata, bezpiecznego emploi, które przecież każdy z nas kocha. Ja jednak powoli zaczynam odczuwać zmęczenie patrzeniem na setną prezentację tej samej postaci w jego wykonaniu. Chyba pozostały mu już tylko ciepłe papcie i kominek.
A Johnny? Była nadzieja, że w końcu zagra coś poważnego i przestanie rżnąć głupa. Była nadzieja, że jeszcze nie zapomniał, jak do nawet średnio rozpisanej roli dodaje się coś unikalnego i niepowtarzalnego. Od jednego z najlepiej zarabiających aktorów można przecież tego wymagać. Nic z tego. W pierwszej części filmu gra jakby na kacu, deklamując swoje kwestie w sposób niewyraźny i od niechcenia. W drugiej części z kolei wygląda jakby mówił do nas przez Skyp’a, przez co trudno jest wyrokować, ile dał z siebie do tej roli. Raczej niewiele odebrałoby to filmowi, gdyby wiodącą postać zastąpić innym aktorem. Bezpłciowość jest jednak domeną całości zespołu aktorskiego.
Ciekawi natomiast moralna niejednoznaczność wydźwięku filmu. To jeden z tych obrazów, który zadając pytania, niekoniecznie ma ochotę na nie odpowiadać. Te wyraźne opowiedzenie się po stronie szarości i odrzucenie bieli lub czerni, było z pewnością zabiegiem celowym i szkoda, że nie zrobiono z niego lepszego użytku. Ślepy rozwój technologii może okazać się dla nas szkodliwy, ale może także nieść za sobą pewne niezaprzeczalne korzyści. Obawiam się jednak, że tych, których „Transcendencja” pobudzi do takich refleksji będzie mało, gdyż zrazi do siebie większość publiki aurą wtórności.
Tak sobie myślę, że te starsze cyberpunkowe filmy, o których przypomnieliśmy w ramach naszego cyklu na stronie, wciąż ujmują szczerością intencji, ponieważ twórcy wówczas robili co mogli, by zmierzyć się z czymś, co pozostawało nieodgadnione. Wiele z tych poruszanych niegdyś pytań wciąż pozostało aktualnych. Nieaktualny jest już jednak sposób mierzenia się z nimi. Bo dzisiaj, zdobycze najnowszej technologii to nasz chleb powszedni – coraz więcej obszarów życia zostaje przez nie zdominowanych. Dlatego musi w końcu nastąpić przełom w sposobie opowiadania o sztucznej inteligencji. Jego zapowiedzią była z pewnością ubiegłoroczna „Ona”. Postęp technologiczny przeprowadza się w tak szybkim tempie, że w dociekaniach nad tego postępu implikacjami, należne jest sięgać do otaczającej nas rzeczywistości, a nie konstruować fabuły na podstawie wizji fantastów, którzy nie dożyli czasów Internetu. Bo fakt wyrzucenia ze scenografii starych pudeł, przypominających monitory, na rzecz umieszczenia w niej ciekłokrystalicznych ekranów, jeszcze nie oznacza, że nadaliśmy opowiadanej historii współczesnego charakteru.