TRACKS
Mający swoją światową premierę w ubiegłym roku film Tracks jest ekranizacją książki Robyn Davidson, która w latach 70. w towarzystwie kilku wielbłądów i psa przeszła ponad 12.300 km trasy przez australijską pustynię. Efektem tej dziewięciomiesięcznej podróży był pierwotnie fotoreportaż w magazynie National Geographic. Z czasem zainteresowanie tematem popchnęło podróżniczkę do napisania książki szczegółowo opisującej przebytą trasę.
Z założenia ekranizacje autentycznych podróży mają przewagę nad wydumanymi, ponieważ są bardziej wiarygodne. Oglądając fikcję zrodzoną w głowie scenarzysty przejmiemy się losami bohaterki/a w mniejszym stopniu, niż gdy film oparty jest na wydarzeniach autentycznych. Świadomość prawdziwości przedstawionych zdarzeń potęguje zaangażowanie widza w akcję. Sam gatunek biograficzno-podróżniczy ma się dobrze, co jakiś czas powstają godne uwagi produkcje (wystarczy wymienić choćby Dzienniki Motocyklowe czy Prawdziwą Historię). Reżyser John Curran – znany choćby ze świetnego Malowanego Welonu – odniósł jedynie połowiczny sukces. Jego Tracks to produkcja dobra od strony plastycznej, niestety cierpi na poważną przypadłość – nie wciąga. Fabuła nabiera rozpędu powoli, a kiedy (mniej więcej w połowie) zaczyna robić się interesujący, znów zwalnia. Nie jest to skarga od kogoś, kto oczekiwał transformera/małpy na koniu, etc – po prostu przez lwią część filmu śledzimy poczynania głównej bohaterki, Robyn (Mia Wasikowska), które w większości po prostu nie są ciekawe.
Młoda dziewczyna postanawia nauczyć się tresury i podejścia do wielbłądów, a gdy jej się uda – wyruszyć na pustynię. Zainspirowana ojcem (który przeszedł pustynię Kalahari) w celu zdobycia doświadczenia podejmuje się różnych prac dorywczych przy hodowli wielbłądów, byle tylko nauczyć się, jak z nimi pracować. Po dwóch latach wchodzi w posiadanie dwóch wielbłądów i wraz z nimi oraz swoim psem rozpoczyna wędrówkę. W roli zdeterminowanej i aspołecznej Robyn Wasikowska wypada właściwie nieźle, ale nierówno. Wszystkie sceny, gdzie wchodzi w interakcję z innymi ludźmi są dobrze zagrane, widz wierzy w jej awersje do otoczenia, brak zainteresowania znajomościami. Ponieważ jednak większość czasu jest sama, cecha ta podczas wędrowania z wielbłądami traci na znaczeniu. Jej zdecydowanie w dążeniu do celu nie przekonuje właściwie w żadnej scenie – wszystkim ciekawskim albo każe iść do diabła, albo lakonicznie mówi, dokąd się udaje i nie reaguje na wątpliwości – jakby doznała sennej wizji z zapewnieniem, że na pewno się uda. Mimo to sam film nie drażni, jedynie pozostawia obojętnym.
Zawodzi główna rola, choć Wasikowska pokazała już, że grać potrafi i to bardzo dobrze (niedowiarków odsyłam do Stokera i pierwszego sezonu In Treatment). Tutaj jednak nie udało jej się oddać determinacji i uporu tak, by ująć tym widza podczas seansu. Kolejne etapy podróży wymagają od niej różnych poświęceń, jest to ciężka próba charakteru. Nie jest wiarygodna w tej roli, choć stara się i to widać. Znikomy drugi plan (Adam Driver jako fotograf Rick) spełnia swoje zadanie, jego obecność zaznaczona jest w filmie, poza tym jego obecność dodaje filmowi humoru. Aspołeczna podróżniczka i fotograf-gaduła, który zaciekawiony jest z początku samym wydarzeniem, nie jego sprawczynią; takie kontrastowe przedstawienie daje pole do ciekawych sytuacji.
Największym atutem są zdjęcia (Mandy Walker) – piękne, pustynne plenery, jałowe obszary, po których trzeba umieć się poruszać. Cały film utrzymany jest w “pustynnej” kolorystyce, dominuje ugier, brązy, beże – nawet umazana twarz i jasne włosy Wasikowskiej stapiają się z barwami otoczenia. Pod tym względem film zasługuje na uwagę, lecz same zdjęcia nie wystarczą, by film uznać za udany. Oprawa muzyczna jest bardzo skromna, lecz jak na debiut kompozytorski można przyznać, niezła. Wpada w ucho, nie przeszkadza – lecz brak charakterystycznych motywów przewodnich, jest bardzo kameralna. Garth Stevenson dopiero pojawił się w branży, może z kolejnymi projektami rozwinie skrzydła.
Wyjątkowo szkoda, że film okazał się zaledwie niezły – mając potencjał w postaci wiarygodnej książki, reżysera z zapleczem i aktorkę młodą i zdolną – efekt końcowy po prostu nie zachwycił. Częściowo jest to na pewno kwestia tekstu źródłowego, bo przecież film miał być wierny książce, a ta z kolei opisuje niezwykłe poczynania zwykłego człowieka. Na niekorzyść obrazu świadczy też dość skromna oprawa muzyczna. Tracks to film dla miłośników Mii Wasikowskiej i pustynnych plenerów. Dla pozostałych nie jest to pozycja obowiązkowa, raczej ciekawostka.