To the Wonder
Rok 2011 był dla Cannes szczególnie łaskawy. W konkursie głównym o Złotą Palmę zawalczyły dwa filmy, które są w moim mniemaniu skończonymi arcydziełami, jednymi z najważniejszych tytułów XXI wieku. „Melancholia” Larsa von Triera oddała laur pierwszeństwa „Drzewu życia” Terrence’a Malicka. Amerykanin zmartwychwstał dla kina po sześciu latach twórczej stagnacji, powrócił w zdecydowanie wielkim stylu. „Drzewo życia” balansowało jednak na bardzo wąskiej granicy. Wystarczył jeden fałszywy krok, aby wizja Malicka stoczyła się po rumowisku banału. Reżyserowi udało uniknąć się jednak fatalnego w skutkach potknięcia. „To the Wonder”, najnowszy film Malicka, nie miał już tyle szczęścia. Granica została przekroczona tak znacząco, że metafora potknięcia wydaje się być tu co najmniej niewystarczająca.
Malick ponownie ustawia się w pozycji wszechwiedzącego obserwatora, który podąża za swoimi postaciami, zagląda w ich głowy, aby wydobyć zaprzątające je myśli. W centrum opowieści znajduje się dwoje ludzi – Neil (Ben Affleck) oraz Marina (Olga Kurylenko), czyli Amerykanin i Ukrainka, którzy poznają się i zakochują bez pamięci. Początkowo ich miłość rozkwita wśród paryskich kamienic, z czasem para decyduje się na przeprowadzkę do Stanów Zjednoczonych. Wraz z nimi Francję opuszcza córka Mariny, Tatiana. Wśród amerykańskich zbóż oraz zielonych trawników miłość zaczyna chorować. Pojawia się znudzenie, w umyśle kiełkują wątpliwości. Gdzieś w tle krząta się ksiądz Quintana (Javier Bardem), który te same wątpliwości zaczyna odczuwać w stosunku do Boga. Malick nie zadaje pytań, jedynie patrzy i kontempluje, umieszczając wszystko w ramie stylistycznej stworzonej z niemal rajskich krajobrazów oraz hipnotyzującej muzyki.
W „Drzewie życia” ta taktyka się sprawdzała. Bohaterowie byli przekonujący i na ekranie dało odczuć się realne zmaganie z Bogiem, walkę o odzyskanie spokoju ducha, wiary i chęci do dalszego życia. W „To the Wonder” bohaterami są natomiast chodzące stereotypy. Przez to, że Malick niczego nie tłumaczy i nie oddaje głosu Neilowi, Marinie oraz Quintanie, mamy do czynienia z grupką ludzi, która zdaje się cierpieć bez żadnej wyraźnej przyczyny, cierpieć „bo tak”. Małżeńska miłość ucieka przez palce. Ksiądz traci wiarę. Zadajemy sobie pytanie dlaczego. Odpowiedzią Malicka jest wiatr poruszający kłosami pszenicy, słońce przeświecające przez korony drzew i nie do końca zrozumiałe monologi wewnętrzne. W tym całym pięknie natury, pląsach bohaterów (w momencie, gdy byli jeszcze szczęśliwi) oraz podniosłej muzyce ma kryć się zapewne pierwiastek boski – odpowiedź na wszystko. Malick zapomina jednak o tym, że bóstwo ma o wiele więcej ciekawych zajęć, niż manifestacja w każdym kadrze jego filmu.
Poszukiwanie Boga w „Drzewie życia”, całe to uczenie się świata na nowo, od podstaw było szalenie szczere i przekonujące (mimo kosmicznej metafory był to film o dramacie wewnętrznym konkretnych jednostek, kino skrajnie minimalistyczne). W przypadku „To the Wonder” Malick wykonuje niestety krok w zdecydowanie złym kierunku. Kontemplacja i afirmacja wysuwa się tu przed samych bohaterów. Na nic doskonałe zdjęcia Emmanuela Lubezkiego i zapadająca w pamięć muzyka Hanana Townshenda. Jeśli modlący stają się jedynie wydmuszkami, to i ich Bóg traci na sile. Modlitwa Malicka przestaje być szczera, zaczyna przypominać bezmyślne klepanie formułek.
Mimo intrygującego tytułu, „To the Wonder” jest zdecydowanie najsłabszym filmem w dorobku Amerykanina. Pozostaje liczyć, że w trakcie realizacji kolejnych projektów Malick wstanie z kolan i powróci na właściwą ścieżkę. W tym momencie znajduje się w ślepym zaułku, gdzieś pomiędzy konfesjonałem a tabernakulum.