Timbuktu – 30. WFF
Abderrahmane Sissako nie jest znany szerszej publiczności, a wielka szkoda. Mauretański reżyser jest obecny na międzynarodowych festiwalach od końcówki lat dziewięćdziesiątych. W Polsce, na pokazach festiwalowych właśnie, można było oglądać jego Czekając na szczęście z roku 2002. Szalenie inteligentne i wrażliwe kino opowiadające o potrzebie poprawy swojego życia, o chęci ucieczki z Afryki do tego, co zwykło nazywać się cywilizowanym światem, po dziś dzień pozostaje jednym z najbardziej dojrzałych filmów stworzonych przez reżysera afrykańskiego. Timbuktu jest jednak obrazem jeszcze lepszym. Historia mieszkańców tytułowego miasta przyniosła Sissako nagrodę Jury Ekumenicznego na tegorocznym festwiwalu filmowym w Cannes. I trzeba od razu zaznaczyć, że jest to wyróżnienie jak najbardziej zasłużone. Timbuktu jest filmem niezwykle aktualnym, prawdopodobnie jednym z pierwszych (o ile nie pierwszym), który w sposób tak inteligentny i przemyślany porusza problem terroryzowania miejscowej ludności przez samozwańcze bojówki islamskich fundamentalistów.
Sissako rezygnuje z przedstawienia ekstremistów jako zamaskowanych, bezimiennych postaci, które należy bezzwłocznie spacyfikować przy pomocy kolejnej misji stabilizacyjnej zorganizowanej przez kraje Zachodu. Nie ma mowy o gloryfikacji ich zachowań, reżyser nie próbuje również znaleźć argumentów, które pozwolą na usprawiedliwienie działań fundamentalistów. Obdarcie ich z masek skrzętnie zakrywających twarze doprowadza jednak do tego, że przestajemy mieć do czynienia z wyciętymi z papieru postaciami – bandą bezimiennych złych, którą należy przeciwstawić tym dobrym, bo naszym. Twórca uzmysławia, że w szeregach bojówek nie znajdują się demony, które przedostały się na Ziemię poprzez jakieś piekielne pęknięcie. To zbiorowisko ludzi przypadkowych, częstokroć słabych, dlatego podążających za silnymi liderami. Część z nich nie do końca wie, o co walczy. Nie jest nawet pewna, czy chce walczyć. Nie można jednak wycofać się i pójść swoją drogą. Taki manewr wymaga odwagi, której wśród szeregów fundamentalistów jak na lekarstwo.
Głównymi bohaterami Timbuktu nie są jednak ekstremiści, ale normalni ludzie, którzy z dnia na dzień zmuszeni są do porzucania tradycji oraz diametralnej zmiany przyzwyczajeń. W domach cichnie muzyka, która nagle okazuje się być grzechem karanym publiczną chłostą. Kobiety muszą założyć skarpetki oraz rękawiczki utrudniające im pracę, a wszystkiego pilnują uzbrojeni mężczyźni, którzy biorą wszystko, na co mają w danym momencie ochotę. W imię dżihadu oraz tego samego Boga, którego wyznają pochowani po kątach domów ludzie. Skarpetki i rękawiczki? Głupie, prawda? I w tej głupocie przejawia się właśnie kolejny plus filmu Sissako, który bardzo delikatnie, aczkolwiek świadomie podkreśla absurdy nowego prawa. Co mówi o dumnych bojownikach Allacha fakt, że poziom czyjejś wiary określają na podstawie długości nogawek spodni oraz odpowiednio naciągniętych skarpetek?
Timbuktu bardzo sprawnie balansuje na niebezpiecznej granicy, która oddaje groteskowość sytuacji, w jakiej znajdują się przeciętni mieszkańcy terenów opanowywanych przez fundamentalistów. Z jednej strony ciągły terror i strach przed śmiercią od kuli, z drugiej stek bzdur i absurdów, których nie powstydziliby się nawet panowie z ekipy Monty Pythona. Ciężko uśmiechać się jednak w momencie, gdy ktoś przykłada lufę karabinu do potylicy. Pozostaje pogodzenie się z losem i dostosowanie się do nowych zasad, cichy opór lub ucieczka. Niemniej, ile można uciekać?