THE LAST FACE. Film Seana Penna #Cannes2016
Jeśli sugerujecie się nazwiskami przy wyborze filmu, to The Last Face wyreżyserowane przez Seana Penna i z głównymi rolami Charlize Theron i Javiera Bardema powinien was do kina przeciągnąć. W tym wypadku rozsądnie będzie jednak odpuścić. The Last Face to koszmar, ogromna wpadka. Mdła, drewniana historia miłosna, którą nieudolnie starał się uratować reżyser amator. Powodująca w niezamierzonych momentach śmiech, prawdopodobnie jeszcze częściej zażenowanie.
Film opowiada o romansie między dwoma lekarzami, pracującymi w trakcie wojny domowej w Sudanie. Miguel Leon (Javier Bardem) ma do tego zawodu powołanie i obdarzony jest silnym charakterem. Jest stworzony do pracy w tak wymagających warunkach. To przystojniak, prawdziwy samiec alfa i dobry człowiek. Do jego zespołu dołącza Wren Petersen (Charlize Theron), blisko związana z ONZ i ciągle wspominająca zmarłego ojca, który był dla niej mentorem i autorytetem, oddanym pracownikiem Organizacji Narodów Zjednoczonych. Jego córka podąża tą samą ścieżką, walcząc o pokój na świecie. Między tą dwójką rodzi się uczucie, nawet miłość, która musi przetrwać wojenną zawieruchę.
Dwie aktorskie gwiazdy przez cały film zerkają na siebie z wdziękiem, jakbyśmy mieli uwierzyć, że coś do siebie czują. Jedyne, co potrafiłem z tego wyczytać, to fakt, że Bardem i Theron za późno zorientowali się, że biorą udział w projekcie-katastrofie. Oboje grają nieustannie na tej samej pozie i geście. On to nieustępliwy bohater i idealista, a ona to przestraszona skalą brutalności urzędniczka, nieprzystosowana do pracy w warunkach wojennych.
Wren i Miguel konsumują swój związek, a Penn dostarcza nam najidiotyczniejszych scen erotycznych ostatnich lat. Mogą one wywołać jedynie zażenowanie. W jednej z nich Theron stoi naga przy oknie i chwyta palcami stopy ołówek, leżący na dywanie. Tak, OŁÓWEK! Trudno jakkolwiek to uzasadnić. Jednak grający Miguela Javier Bardem dokładnie wiedział co robić, więc zsuwa się z łóżka, zbliża się do swojej ukochanej i zaczyna całować ją w nogę. Zgroza.
Penn stara się nadać swojemu filmowi epicki rozmach, ale pod względem realizacyjnym The Last Face to krępująca seria wpadek. Obraz co chwila jest rozmyty, jedynie w centrum zachowując ostrość. Byłoby to wytłumaczalne, gdyby ten efekt pojawiał się w sekwencjach zbrojnych walk, ale reżyser i operator zdecydowali, by większość filmu wyglądała w ten sposób. To bardziej irytuje i drażni, niż wprowadza w stan zagubienia.
Penn ponadto nadużywa zwolnionego tempa, co chwila chce, by jakaś scena była symbolem. Reżyser wtłacza w swój film sztuczny i nachalny patos, sięgając szczytów pretensjonalności. Problemem, wymagającym na pewno większego dopracowania, jest katastrofalny montaż. Niektóre przejścia wydają się wręcz absurdalne. Jak choćby ten moment, gdy Miguel myje nogi, na których zaraz pojawia się helikopter, lecący na misję ratowniczą. Po sali rozniósł się wtedy śmiech publiczności. Regularnie coś musi przez siebie przenikać. Seanie Pennie, tak mnie nie oczarujesz. To po prostu filmowa tandeta. Nie posądzałem cię nigdy o posunięty tak daleko brak smaku.
Jakby tego było mało, w The Last Face ciągłe obecna jest narracja z offu. Wren Petersen ma tu okazje wyrazić, co dokładnie czuje do Miguela. To również miejsce, by zastanowić się nad istotą wojny, nad tym, że jest ona zła i nieludzka. Przeważnie to sterta banałów, które mają nas wzruszyć i przejąć. Wywołują jedynie litość na twórcami, nie panującymi na materiałem, pozbawionymi pomysłu, jak tę opowieść prowadzić.
The Last Face to klęska. Sean Penn był chyba jednak przekonany, że tworzy coś wybitnego, że realizuje kino natchnione. Nie zorientował się, jak tępymi narzędziami operuje. Jego film to sromotna porażka. Szlachetna idea, nędzny film.