THE FOREIGNER. Zemsta Jackiego Chana
Rok 2017 to rok zemsty. John Wick, Punisher, 24 godziny po śmierci, Aftermath, American Assassin, nawet Nicolas Cage wykroił kawałek tortu dla siebie (aczkolwiek Historia zemsty jest wyjątkowo niejadalnym kąskiem). Jackie Chan miał dużą szansę, by stać się jednym z najciekawszych tegorocznych mścicieli, ale osobom zaangażowanym w powstanie The Foreigner tak bardzo zależało, że aż przedobrzyły…
Bardzo chciałem napisać laudację dla tego filmu. Jackie Chan to wyjątkowy aktor, który po dziś dzień nie ma równych w łączeniu widowiskowych walk na miarę Bruce’a Lee z komizmem epoki kina niemego w stylu Bustera Keatona. Jego amerykańskie wojaże zawsze były ograniczone nietrafnymi decyzjami montażowymi, ale wszystko, czego tknął się w Hong Kongu, przemieniał w złoto. Trudno jednak wymagać porównywalnej sprawności od sześćdziesięciolatka, więc nad aktorem zawisła klątwa odgrywania egzotycznych mędrców cytujących porady z chińskich ciasteczek. Na szczęście Chan nie dał się zamknąć w schemacie, na nieszczęście schematyczna okazała się wizja reżysera, który nie wzbił się ponad standardy typowe dla kina zemsty.
Działania promocyjne wokół The Foreigner skupiono na podkreślaniu braku komediowego wymiaru opowieści. Wbrew pozorom nie jest to jednak nowością dla Chana, poważniejsze role zdarzały mu się w przeszłości – na przykład w Więźniu z 1990 roku – a przyzwyczajenie się do jego pozbawionej uśmiechu twarzy nie jest aż tak trudne, jak na przykład oglądanie Jima Carreya w Numerze 23. Już z opisu dowiadujemy się, że córka głównego bohatera musi umrzeć, więc siłą rzeczy w pierwszych minutach konieczne jest sprawienie, aby strata była dla widza odczuwalna. Nie ma tu na szczęście walk na poduszki w lśniącej od bieli sypialni, co w Hollywood jest nagminnie stosowane, gdy próbuje się podkreślić dobre relacje rodzinne. W trzy minuty otrzymujemy odpowiednią liczbę informacji, by później współdzielić ból poszarzałego, wyniszczonego rozpaczą Quana.
Początek jest obiecujący, jednak gdy zdesperowany ojciec przemienia się w czyhającego pod stertą liści Johna Rambo, trudno pozbyć się wrażenia, że oto wkroczyliśmy do świata niedorzeczności, który niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Najgorsze jest jednak to, że Chana widzimy coraz rzadziej. Na pierwszy plan wysuwa się przegadana, niezbyt interesująca intryga z Piercem Brosnanem kaleczącym irlandzki akcent w roli głównej. Powrót IRA, zamachy bombowe oraz związane z tym polityczne rozgrywki nie potrafią zainteresować, niejednokrotnie zwyczajnie nudzą i prowokują dłoń do przewinięcia przynajmniej o kilku minut naprzód. Jeżeli nie powstrzymacie tej pokusy, niewiele stracicie – zwrot akcji w końcówce wprawdzie jest, ale domyślicie się go znacznie szybciej.
Przed premierą wielu zastanawiało się, w jakiej kondycji jest jeden z największych wirtuozów w historii sztuki kaskaderskiej. Przyznam, że z początku zwątpiłem, ale każdy by zwątpił po scenie, w której Chan znika z własnego mieszkania w trakcie rozmowy z żoną w stylu charakterystycznym dla Batmana. Później jest już znacznie lepiej, ale nie oczekujcie długich ujęć z szerokimi kadrami, jakimi zachwycały Pijany mistrz albo Policyjna opowieść. Montaż kuleje, a pojedynki ratują wyłącznie naturalność oraz wyraźny, fizyczny trud bohaterów, co pozwala wzbić się ponad hollywoodzką średnią.
Podobne wpisy
Wszyscy trzej panowie mieli sporo do udowodnienia. Chan i Brosnan od lat nie zagrali w solidnym filmie, a Martin Campbell, choć reżyserował jedne z najbardziej dochodowych części serialu o Jamesie Bondzie (Goldeneye oraz Casino Royale), wciąż nie może się pozbierać po dotkliwej i zasłużonej porażce Green Lantern. Słusznie wyczuli, że wpadł im w ręce solidny materiał bazowy (książkę The Chinaman Stephena Leathera), jednak tak bardzo zależało im na wydobyciu jego potencjału, że nie wytrzymali napięcia i spalili wszystkie najistotniejsze momenty fabuły. To solidne kino, po które mimo wszystko warto sięgnąć (nawet dla tak błahego powodu, jak kolejna fenomenalna ścieżka dźwiękowa Cliffa Martineza), niemniej mogło z tego wyjść coś znacznie bardziej imponującego.
The Foreigner to na pewno ciekawszy film od podobnego pod wieloma względami Aftermath, gdzie inny weteran kina akcji – Arnold Schwarzenegger – także szukał sprawiedliwości, stosując środki, z jakimi zazwyczaj nie jest kojarzony. Starzenie się w taki sposób jest bez porównania bardziej wiarygodne od udawania wiecznego młodzieniaszka (najlepszy przykład to Tom Cruise w Mumii), a dawni bohaterowie kina akcji skrywają duży potencjał dramatyczny (Sylvester Stallone czy Jean-Claude Van Damme już zdołali to udowodnić). Mamy nadzieję, że Jackie Chan pójdzie tym tropem, a nie w kierunku Karate Kid, którego drugą część zaplanowano na 2019 rok.
korekta: Kornelia Farynowska