BEZDROŻA (2004)
Nadszedł czas, żeby odetchnąć. W dobie pierścieni, samurajów, Homera w wersji hollywoodzkiej, matrixów zreaktywowanych i zrewolucjonizowanych nagle zrodziła się potrzeba na zwykłe opowieści, szarych bohaterów, codzienne, banalne zdarzenia. Bezdroża to film, który idealnie trafił na swój czas. To nie jest rewelacyjny obraz, ale obraz, który ewidentnie okazał się potrzebny. Jego siła tkwi w prostocie. Taki właśnie jest: prosty, kameralny, bardzo zwyczajny. Tacy są też jego bohaterowie. Zwykli ludzie. Przeciętni.
Miles i Jack to przyjaciele z czasów studiów. Wyruszają na wycieczkę po Kalifornii. Ten tydzień ma być dla nich ostatnią naprawdę rozrywkową wspólną wyprawą, Jack bowiem ma przed sobą ostatnie kilka dni kawalerskiej wolności. Jadą, by oderwać się od codzienności, brać udział w degustacji wina, grać w golfa i świetnie się bawić. Przynajmniej takie jest pierwotne założenie.
Nieco gorzej z jego realizacją. Wina leży przede wszystkim po stronie Milesa. Wciąż tkwi w depresji po bolesnym rozwodzie. Jest niespełnionym pisarzem – jego książkę odrzucono już trzykrotnie. Nie mogąc ułożyć sobie ani zawodowego, ani osobistego życia popada powoli w marazm i otępienie. Prześladuje go poczucie przegranej, absolutnej porażki, zmarnowanych szans. Uważa się za bezwartościowego, niegodnego zainteresowania, uwagi ani tym bardziej uczucia. Jack z kolei woli wieść życie beztroskiego motylka. Przywykł do kobiecych spojrzeń pełnych uwielbienia, do przelotnych przygód trwających jedną noc, do balowania bez najmniejszych wyrzutów sumienia. Jako niegdyś popularny aktor lubi zachwyty i blask reflektorów. Nie jest złym człowiekiem, ma w sumie dobre, poczciwe serce. Pewne sprawy jednak są dla niego zbyt odległe i zbyt złożone, by mógł pomóc Milesowi poradzić sobie z problemami.
To, jak bardzo się różnią, widać chociażby w ich stosunku do degustowanych win. Miles jest wytrawnym specjalistą, zna się na rodzajach i gatunkach wina, ma wyrobione podniebienie i smak. Dla Jacka nie ma różnicy między jednym trunkiem a drugim, wszystkie jednakowo mu smakują. To odmienne podejście jest charakterystyczne dla postawy życiowej obu przyjaciół. Jack potrafi we wszystkim znaleźć radość i zadowolenie, mało mu potrzeba do szczęścia. Miles jest pesymistą i wiecznie wszystko go przygnębia i rozczarowuje. W degustacji wyśmienitych win szuka zastępstwa dla emocji, których brakuje w jego życiu, próbuje mu nadać smak i barwę, doświadczyć gamy rozmaitych uczuć przynajmniej w ten sposób, skoro nie może znaleźć żadnego innego.
Podobne wpisy
To przełożenie nie jest jednostkowe. Stanowi oś i istotę przesłania całego filmu. Książka, którą pisze Miles, jego uwielbienie dla kapryśnego i wymagającego gatunku wina, jakim jest pinot, stanowią odzwierciedlenie jego osoby, jego charakteru. Kiedy opowiada Mayi – kelnerce spotkanej w trasie tej “wycieczki marzeń” – dlaczego właśnie lubi taki a nie inny gatunek wina – tak naprawdę nieśmiało opowiada jej o sobie. Wiem, że jestem trudny, niełatwo mnie oswoić i zrozumieć, nie czuję się dobrze w każdej sytuacji i z nie każdą sobie radzę, nie jestem tak rozrywkowy i atrakcyjny jak Jack – ale spróbuj do mnie dotrzeć, spróbuj mnie zrozumieć, usłyszeć. Nie wiem, czy ci się to uda, ale proszę – podejmij chociaż próbę. Wykończeniem tej przemowy jest scena, w której wręcza Mayi rękopis swojej odrzuconej przez tylu wydawców książki. Skomplikowanej, złożonej w treści i nie do opisania w kilku zdaniach. Jak wino pinot. Jak sam Miles.
Zamiast baśni i marzeń mamy zwykłe życie. Ludzi uwięzionych przez ograniczenia, skaleczonych przez osobiste przeżycia, których można rozumieć, identyfikować się z nimi. Nadzieja, jaką niosą Bezdroża, nie jest nadzieją na bezwarunkowy happy end, ale na postęp. Na odrobinę szczęścia, na wyciągniętą dłoń, na chwilę porozumienia. Nie ma gwarancji, że zawijając w swojej drodze do portu, chociażby wydawał się pożądany i bezpieczny – zostaniemy w nim już na stałe. Ta pewność byłaby przekłamaniem. Warto natomiast uwierzyć w sens tej podróży i w obecność portów na naszej drodze, i w to, że na nie zasługujemy.
Po kilku dniach, jakie minęły od projekcji – z której wyszłam nieco rozczarowana, spodziewałam się bowiem rewelacji zupełnie innego typu – nabrałam dystansu i jestem gotowa oddać sprawiedliwość reżyserowi. Za to, że osiągnął tak znakomitą równowagę między akcentami komizmu a goryczy, za to, że tak zręcznie poprowadził trójkę – zresztą znakomitych w swoich rolach – aktorów, że tak świetnie wyczuł potrzeby widowni, serwując obraz, który w miarę upływu czasu, im dłużej się o nim myśli – dojrzewa i nabiera barw.
Jak dobre wino.
Tekst z archiwum film.org.pl.