search
REKLAMA
Recenzje

AFTERMATH. „Smoleńsk” Schwarzeneggera

Jarosław Kowal

26 kwietnia 2017

REKLAMA

A gdyby zamiast rządowego samolotu rozbił się samolot pasażerski? Gdyby nie było śledztwa i kilku lat pożywki dla mediów? Gdyby Beatę Fido zastąpił Arnold Schwarzenegger? Wtedy dostalibyśmy film Aftermath.

Na wstępie laudacja dla Austriackiej Maszyny Śmierci (pseudonim zapożyczony od nazwy thrash metalowej kapeli, w której składzie znajduje się osoba odpowiedzialna wyłącznie za naśladowanie głosu Arniego). Jego najzacieklejszy konkurent z lat osiemdziesiątych Sylvester Stallone niewątpliwie jest lepszym aktorem dramatycznym, a jego występy w pierwszych częściach Rocky’ego i Rambo to znacznie więcej niż prosta rozwałka umotywowana historią dającą się streścić w jednym zdaniu. Niemniej to były gubernator stanu Kalifornia po dziś dzień wykazuje się większą odwagą i sięga po najbardziej zróżnicowane role.

Bliźniacy czy Junior to kultowe już komedie z wiarygodnymi, doskonale dopasowanymi występami Schwarzeneggera. Jak na tym polu sprawdził się Sly? Mniej więcej tak samo, jak Paździoch w kinowym Wiedźminie… Obydwaj panowie wciąż nie pozwalają odejść swoim alter ego – Rocky’emu i Terminatorowi – ale podczas gdy Stallone chwyta się wyłącznie bezpiecznych angażów odpowiadających jego stereotypowemu profilowi, były mistrz świata w kulturystyce pozostaje poszukiwaczem. Doskonały przykład to opowieść o strudzonym ojcu walczącym o życie przemieniającej się w zombie córki w Maggie, ale nawet bardziej oczywista rola gliniarza w Sabotażu pokazuje aktora od strony, z jakiej przez te wszystkie lata nie zdążyliśmy go jeszcze poznać. Aftermath jest podobnym przypadkiem. To film o zemście, ale nie na modłę Commando.

Bohaterów jest dwóch. Pierwszego gra Scoot McNairy, którego z nazwiska możecie nie kojarzyć, a który do CV może wpisać takie tytuły jak Batman v Superman, Zaginiona dziewczyna czy Zniewolony. 12 Years a Slave. Jego postać to kontroler ruchu lotniczego pełniący służbę felernego wieczoru, gdy dochodzi do zderzenia dwóch samolotów pasażerskich. Drugi bohater to mąż i ojciec oczekujący powrotu rodziny – w tej roli Schwarzenegger. Po kilku minutach obydwaj znajdują się w koszmarnych sytuacjach, w jakich nikt nigdy nie chciałby się znaleźć. Arnie snuje się w kółko, trzymając zdjęcia najbliższych w dłoniach; McNairy głównie przygotowuje niejadalne jajecznice dla syna. Autentyczności im nie zabrakło, czego nie można powiedzieć o opartym na faktycznych wydarzeniach scenariuszu.

Javier Gullón miał duże ambicje, wyraźnie czuć towarzyszącą mu potrzebę stworzenia kina artystycznego, ale realizacja jego tekstu momentami przypomina nasz rodzimy, nieszczęsny Smoleńsk. Za produkcję odpowiada Darren Aronofsky – ten Darren Aronofsky – i prawdopodobnie w jego rękach nawet tak niedopracowana fabuła mogłaby okazać się poruszająca, tymczasem bez empatii na poziomie modelki pragnącej zakończenia wszelkich wojen trudno jest współdzielić rozpacz, jaką twórcy filmu chcą nas zarazić.

Po co więc w ogóle sięgać po Aftermath? Odpowiedź jest właściwie tylko jedna i ma bardzo niemieckie brzmienie. Schwarzenegger nie jest tutaj bohaterem ostatniej akcji, jest bohaterem każdej jednej akcji i chociaż czuć, że nie znalazł na papierze wystarczająco dobrego materiału do odegrania, to jednak ogląda się go z przyjemnością, zarówno wówczas, gdy pogrąża się w smutku, jak i wtedy, gdy bierze sprawy w swoje ręce i niczym pewien polski polityk szuka odpowiedzi na miejscu katastrofy. Z czasem jego ból zaczyna się objawiać w inny sposób, do głosu dochodzi gniew i w okolicach siedemdziesiątej piątej minuty film nagle zaczyna wciągać, staje się bez porównania bardziej dynamiczny i właściwie tylko te ostatnie minuty sprawiają, że można o nim mówić jak o thrillerze, a nie wyłącznie dramacie.

Aftermath mogło być wielkie. Pomysł ukazania historii dwóch mężczyzn targanych podobnymi emocjami, choć wywołanymi przez inne czynniki, którzy na ekranie spotykają się tylko raz, jest bardzo interesujący, a Schwarzenegger i McNairy dają z siebie absolutnie wszystko, nie pozwalając widzowi jednoznacznie zdecydować, kto jest dobry, a kto zły. Niestety zawiodła cała reszta, z reżyserią na czele. Elliott Lester pozostawia duży niedosyt po zmarnowanym potencjale i jestem gotów powołać komisję, która zbada przyczyny podjęcia niewłaściwych decyzji.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA