TERMINATOR: MROCZNE PRZEZNACZENIE. Co oni znowu z tymi Terminatorami?
Tyle razy nam już w tej serii mówiono o przeznaczeniu, że sam jestem skonfundowany. Niby istnieje, a niby go nie ma. Z jednej strony bohaterowie są predysponowani do rzeczy wielkich, z drugiej fabuła przecież ucina im życie, a kolejna odsłona przeczy poprzedniej. Ocalenie jest kontynuacją jedynki, dwójki i trójki, która ma w nosie zakończenie Dnia sądu. Terminator: Genisys pomija wszystkie poprzednie, tworząc alternatywną linię czasową. Można od tego dostać bólu głowy. W Internecie jest taki zabawny skecz, który nabija się z tego galimatiasu. Otóż Skynet i John Connor nałogowo wysyłają w nim w przeszłość Terminatory. Po prostu nie mogą przestać – dokładnie tak samo jak producenci, którzy zajeżdżają tę markę bez lubrykanta. Odbiło im od tego wehikułu czasu i prób restartowania serii, to pewne. Jak jest tym razem? Bez zmian, z lekkim przebłyskiem świadomości.
Współczesność. Młoda Meksykanka zostaje zaatakowana przez tajemniczego napastnika w przygranicznej fabryce, a na ratunek przybywa jej dziewczyna, która wydaje się być pół człowiekiem, pół maszyną. Zaczyna się morderczy pościg, w którym łowcą jest wysłany z przyszłości cyborg, a zwierzyną dwie młode dziewczyny, z czego jedna jest ważna dla przyszłości istnienia naszego gatunku. Wkrótce dołącza do nich znana miłośnikom serii Sarah Connor, która poluje na terminatory, a cała ta czasoprzestrzenna draka wyciąga ją z emerytury. W jaki sposób sama odnajduje dziewczyny? Czy wie, jak pokonać najnowszy, morderczy model, który ściga babską drużynę? A przede wszystkim – o co w tym wszystkim chodzi? Biorąc pod uwagę poprzednie części, odpowiedź jest całkiem przejrzysta.
Najnowsza odsłona serii stara się, jak może, aby nie komplikować spraw związanych z liniami czasowymi, a obecność dobrego, pomocnego T-800 jest nieźle wytłumaczona i nie czuć w tym cynicznego faktu, że Arnold musiał zostać dosztukowany do tej całej draki, żeby liczba znanych mordek się zgadzała. Zresztą – nie jest on najważniejszy, a “Carl” pojawia się dopiero na ostatnich 40 minut. Jest to bowiem spektakl kobiet – silnych, pewnych siebie, ale też zagubionych w tej nieznanej im rzeczywistości. Mackenzie Davis radzi sobie jako typ surwiwalowca, a Natalia Reyes jako połączenie Johna Connora oraz Sary z oryginalnego filmu, ale nie są to kreacje, które zatrzęsą popkulturą, chociaż nie brakuje im osobowości. Dziewczyny najbardziej wydają się kompletnymi postaciami wtedy, gdy w ich pobliżu paraduje pewna siebie (zadziwiająco, biorąc pod uwagę wieloletnią emeryturę aktorską) Linda Hamilton.
Coś, co mogłoby się wydawać nudnym przejawem poprawności politycznej i genderyzacji twardego, męskiego kina SF, jest jego najjaśniejszym punktem, bo absurdalny względem serii pomysł wyjściowy pozwala na kilka intymnych i dobrze napisanych interakcji między postaciami, nawet jeśli wykalkulowanych. Wątek Carla, czyli podstarzałego T-800, wjeżdża zbyt późno, aby robić wrażenie, chociaż Arnold zdaje się dobrze bawić przy kolejnej “aktualizacji” bezdusznej maszyny. Jestem w stanie zrozumieć jednak argumenty tych, którzy powiedzą, że akurat ta wersja jest bardzo wątpliwa z punktu widzenia tego, co dotychczas nam powiedziano o Elektronicznych Mordercach. Trudno też nie zauważyć, że Gabriel Luna, który wciela się w robotycznego antagonistę, nie stara się kopiować Roberta Patricka ani samego Arnolda, co uznać należy za spory plus. Jego Rev-9 to zabawna, gadatliwa jak na Terminatora siła prąca do przodu, przed którą raczej się ucieka, niż staje z nią w szranki. Wszystko to przy akompaniamencie nostalgii, efektów specjalnych, które czasami cieszą oko, a czasami nie (odzyskanie kategorii R niestety nie idzie w parze z powrotem do praktycznych efektów specjalnych), a przede wszystkim sprawnej ręki Tima Millera. Reżyser otrzymał wprawdzie błogosławieństwo Jamesa Camerona (autor oryginalnych Terminatorów był producentem i współscenarzystą filmu), ale brakuje w wizji twórcy Deadpoola innowacyjności, która wyniosłaby ten film nieco ponad zwykłą listopadową przejażdżkę wizualną.
Na szczęście gdzieś w tym wszystkim – na poziomie szczerości oraz dobrego kierunku, w jakim seria mogła zmierzać, gdyby jej nie zarżnięto – tli się jakieś życie, czyli sprawne kino akcji na jeden raz. Najwięcej energii witalnej mają w sobie trzy kobiety złączone przez los i przeznaczenie, o którym słuchanie wywołuje już niestety u widza drgawki. Trio twardych babek nie uratuje tej serii przed małymi apokalipsami, o których wciąż pamiętamy, ale przynajmniej pozwoli na bezbolesny seans i, kto wie, może nawet świeży start. Skynet może próbować wymazać zbawcę ludzkości – znacznie trudniej będzie z odbudowaniem naszego nadszarpniętego zaufania.