Teoria wszystkiego
To kolejna podróż w przyszłość Terry’ego Gilliama. Dzieło reżysera tryska pomysłami, żartami i nawiązaniami. Niektóre wypaliły, niektóre nie. „Teoria wszystkiego” jest spowinowacona z „Brazil” tegoż twórcy, jednak tym razem to korporacje i postęp technologiczny wiążą się, by złamać ludzkiego ducha.
Neurotyczny matematyk, haker – Qohen Leth (Christoph Waltz), bohater jakich wielu u Gilliama, żyje w orwellowskim świecie, prawdopodobnie niedalekiej, przyszłości. Czeka on samotnie w swoim mieszkaniu, którym jest stary kościół. Ma nadzieję odebrać kiedyś telefon, który wyjaśni metafizyczny sens jego własnego istnienia. I tak pogrąża się w coraz większej izolacji i jałowości istnienia, pożytkując czas na pracę dla swojego szefa – Zarządu (Matt Damon). Jego obowiązki to obliczanie kolejnych matematycznych równań za pomocą wymyślnej konsoli i krzesła z pedałami – box w pracy przypomina stary automat do gier. Z czasem dostaje zlecenie na udowodnienie tytułowej teorii. Pod czujnym okiem Wielkiego Brata ma odkryć sens ludzkiej egzystencji, a dokładniej brak jej sensu. Zero ma być równe 100%, wszystko znaczy nic.
Futurystyczny Londyn jest chaosem zalanym przez intensywne, jaskrawe barwy, ale też szarość, brud i mrok. Moda i design wnętrz to steampunk i tandetna impreza rave tworzące wspólny kolaż, wykonany z zadbaniem o najdrobniejsze szczegóły. Z ulic krzyczą głośne reklamy, jedna z nich nakłania do wstąpienia do „kościoła Batmana-Odkupiciela”, wszędzie kręcą się coraz bardziej kuriozalne postacie. Jak mówi sam reżyser, „Teoria wszystkiego” powstała z najniższym od trzydziestu lat jego kariery budżetem. Tym bardziej cieszy fakt, że scenografowie, kostiumografowie czy animatorzy wykonali solidną pracę. Czuć tu nieco improwizacji i prowizoryczności, które jednak składają się na pełnowymiarowe uniwersum przyszłości.
Ogolony na łyso Qohen Leth, którego imię nie przypadkowo kojarzy się z biblijnym Koheletem, rozważającym w swojej Księdze nad sensem istnienia, został przedstawiony przez Waltza z klasą. To jedyny bohater filmu „na serio”. Na swojej drodze prowadzącej do dokonania „ostatecznego” obliczenia napotyka kolejne osoby, które mu to utrudniają. Groteskowa psycholog (Tilda Swinton), która jest programem komputerowym, przełożony Letha, czyli epatujący przesadnym entuzjazmem Joby (David Thewils) z absurdalną (jak wszyscy tu) fryzurą, rozgadany syn Zarządu Bob (Lucas Hedges) i mająca problem z lojalnością wobec głównego bohatera dziewczyna z agencji towarzyskiej Bainsley (Mélanie Thierry). Kontakt z nią skutkują jeszcze większym pogłębieniem depresji i schizofrenii Qohena, który i tak mówi o sobie w liczbie mnogiej. Para prowadzi romans podłączając się do „Matrixa” przez stroje będące wariacją na temat średniowiecznego przebrania błazna. Wszystkie kreacje aktorskie, oprócz tej Waltza, są karykaturalne i przesadzone, w złym tych słów znaczeniu.
Film stara się dotknąć czegoś głębszego poprzez opowieść o chorobie psychicznej i stawianiu wokół siebie izolującej ściany w świecie korporacji i zaawansowanej technologii. To dramatyczna baśń, gdzie porządek zderza się z chaosem i nihilizmem, z której jednak nic nie wynika. Gilliam daje nam ciekawy autorski pomysł, ale nie potrafi go rozwinąć, nie płynie stąd żaden morał. Brak tu spójności jak w poprzednich produkcjach twórcy. Skręcając zbyt często w slapstick rujnuje całość, która pozostaje nierówna.
To tak jak z cybernetycznymi bryłami, które układa Leth. Wszystko ze sobą współgra, ale tylko do momentu, bo ostatecznie się rozsypuje. „Teoria wszystkiego” to upadek Gilliama, na szczęście robi to na własnych zasadach i ze stylem.