search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

Tatarak

Karol Barzowski

19 lutego 2012

REKLAMA

 

Tatarskie ziele ma dwa zapachy. Jeżeli się potrze w palcach zieloną wstążkę, miejscami przymarszczoną, poczuje się zapach, łagodną woń „wody ocienionej drzewami”, trochę tylko zatrącającą zapachami wschodu. Ale kiedy się włoży nos w bruzdę, wyłożoną jak gdyby watą, czuje się obok kadzidlanej woni zapach błotnistego iłu, gnijących rybich łusek, po prostu błota. Aromat śmierci.
(Jarosław Iwaszkiewicz, „Tatarak”)

Słowa te czyta w filmie Krystyna Janda. Siedząc przy stole z reżyserem, analizuje tekst. Andrzej Wajda podsuwa jej pod nos rozciętą łodygę. Wącha. I widać w jej oczach, że to prawda, że Iwaszkiewicz miał rację – ten zapach to aromat śmierci. A ona zna go przecież doskonale. Te 2 sekundy, kiedy Janda patrzy na swojego mistrza i przyjaciela, mówią właściwie wszystko. To nie będzie dla niej po prostu kolejna rola. W tym spojrzeniu widać obawę, wątpliwość, bezradność, nawet złość. Te wszystkie emocje zresztą później jeszcze eksplodują. Podczas kręcenia finałowej sekwencji aktorka po prostu ucieknie. Bo praca nad rolą to nie jest zwykła praca, tylko integralny element życia. Film Wajdy to właśnie miał ukazać. „Tatarak” nie jest więc jedynie adaptacją opowiadania, ale również przedstawieniem tego, jak krzyżuje się praca na planie z osobistymi doświadczeniami twórców. Czasem, tak jak w omawianym przypadku, doświadczeniami bardzo bolesnymi.

129402-1

Filmowy „Tatarak” rozgrywa się tak naprawdę na trzech płaszczyznach. Tą zajmującą najwięcej miejsca jest oczywiście adaptacja prozy Iwaszkiewicza. Jest ona jednak przeplatana zdjęciami z planu, uwzględniającymi ekipę, w tym samego reżysera, a także monologami Krystyny Jandy. Takich scen jest w filmie trzy, trwają po kilka minut. Kamera umieszczona jest na statywie, obraz obejmuje surowe wnętrze hotelowego pokoju. Aktorka nie spogląda w obiektyw, często odwrócona jest do niego tyłem. Opowiada o tym, jak propozycja Wajdy wypłynęła w niemalże tej samej chwili, co informacja o problemach zdrowotnych jej męża, Edwarda Kłosińskiego. Potem wspomina, jak okazało się, że to nowotwór płuc, samą chorobę i wreszcie śmierć. Są to wyznania tak bolesne, tak osobiste i tak szczere, że słuchając ich, czułem się nieswojo. Miałem wrażenie, że obdzieram kogoś z prywatności, że zabieram mu coś, co należy tylko do niego. To są mocne sceny. Kręcone na jednym ujęciu, wymuszają na widzu pełne skupienie. Ogląda się to nieruchomo, oddychając płytko i bezgłośnie. Nie chce się Jandzie w żadnym stopniu przeszkadzać – niech mówi, niech to z siebie wyrzuci…

Film ten opiera się na rewelacyjnym wręcz pomyśle, będącym w głównej mierze propozycją samej aktorki. Początek „Tataraku”, w którym mamy świetnie zrealizowane połączenie wszystkich trzech płaszczyzn, to po prostu coś wybitnego. Gdy potem jednak obraz skupia się przez dłuższy czas na historii z opowiadania Iwaszkiewicza, wszystko zaczyna szwankować.

W literackim pierwowzorze śmierć przewija się tak naprawdę na każdej stronie. Główna bohaterka, Marta, ma raka płuc, pozostało jej zaledwie kilka miesięcy życia, ale jej mąż, doktor, zataja przed nią prawdę i wmawia jej, że jest tylko osłabiona. Oboje wciąż przeżywają śmierć swoich dwóch synów, którzy właściwie przypadkowo wzięli udział w Powstaniu Warszawskim. Ich miłość też umarła – relacje między nimi należałoby obecnie określić raczej jako przyjacielskie, nie ma tam cienia pasji. Marta odnajduje ją w osobie 20-letniego Bogusia. Fascynuje ją jego młodość, beztroska, to, że ma wszystko przed sobą. Spędzając z nim czas, czuje się szczęśliwa. A gdy następuje kulminacja tego szczęścia, chłopak tonie, płynąc po tatarak do przystrojenia domu na zielone świątki. W tym filmie powinno aż kipieć od melancholijnego nastroju, ciężkawej, przygnębiającej atmosfery. Tak jednak nie jest. Coś po drodze się posypało. W pewnym momencie nawet monologi Jandy przestały współgrać z główną osią fabularną i ten unoszący się nad „Tatarakiem” aromat śmierci po prostu gdzieś umknął. Co prawda w końcówce Wajda zdaje się powracać na właściwe tory, ale nie zmienia to faktu, że wskutek niekonsekwencji, cały pomysł z trzema płaszczyznami opowieści znacznie stracił na wartości.

ratarak2
Fabuła jest krótka i dość prosta. Ważnym więc było, aby poszczególne sceny naładowane były emocjami, symboliką i sprawiały wrażenie pewnej plastycznej całości. A to zostało wykonane zaledwie połowicznie. Gdzieś podczas realizacji popełniono kilka błędów, środkowa część filmu jest jakby niedorobiona. Miałem uczucie, że niektóre sceny są zbędne, na siłę rozbudowywane lub po prostu nużące. Nad innymi z kolei należałoby się chyba zatrzymać i bardziej w nie zagłębić, rozwinąć. Wskutek tego historia się rozmywa. Nie widać tego, jak zmienia się i ewoluuje więź łącząca główną bohaterkę z młodym chłopakiem. Ich dialogi są drętwe, atutem w tej kwestii nie jest też gra Pawła Szajdy. To naprawdę sympatyczny mężczyzna, który całkiem nieźle zagrał w „Pod słońcem Toskanii”. Dobrze radzi też sobie w produkowanym przez HBO serialu „Generation Kill” i życzę mu wszystkiego dobrego w pracy w Hollywood, ale nie da się ukryć, że w tym filmie jego aktorstwo razi i rzutuje na negatywny odbiór całości. Problemem jest przede wszystkim dubbing jego postaci. Wyczuwa się go od pierwszej chwili, co bardzo przeszkadza. Aktor, nieprzyzwyczajony do mówienia po polsku, przybiera też dziwne grymasy i ma specyficzny sposób układania języka do poszczególnych głosek. Jeśli chodzi o wygląd, rzeczywiście trudno wyobrazić sobie kogoś bardziej pasującego do roli Bogusia. Ale w swojej grze Szajda często idzie na łatwiznę, jest zbyt dosłowny i opiera się na prostych gestach. Przy Krystynie Jandzie wygląda wręcz śmiesznie – na szczęście w przypadku tej historii nie jest to aż tak dużym mankamentem. Tym bardziej, że to i tak film Jandy. Zagrała tutaj po mistrzowsku, to najlepsza rola tej aktorki. Zdecydowanie dojrzalsza niż ta z „Przesłuchania”. W dodatku gra ona tutaj właściwie dwie różne postaci i w obu wcieleniach jest tak samo dobra. Wszystko jedno jak wiele wad nie znalazłoby się w „Tataraku”, ona ratuje ten film. A to potrafią tylko najlepsi. Mamy w Polsce prawdziwy skarb.

Podczas pokazów w ramach Berlinale, z chwilą zakończenia filmu i rozpoczęcia wyświetlania napisów końcowych, albo klaszczesz, albo gwiżdżesz. W każdym razie coś robisz. W przypadku „Tataraku” najpierw nastała krępująca cisza, po pewnym czasie brawa, ale raczej nieśmiałe. Gwizdów nie było. Ja zaś siedziałem, opierając przechyloną głowę na zaciśniętej ręce i nie wiedziałem, co mam o tym wszystkim myśleć. Patrzyłem na przemykające nazwiska i zastanawiałem się, co też dane mi było oglądać przez minione półtorej godziny. Nawet dziś tego do końca nie wiem.

kadr-tatarak

Ten film to teoretycznie dzieło najwyższej próby. Innowacyjne i wprost rewelacyjnie zagrane.

„Tatarak” jest też przepiękny wizualnie. Zachwycają w nim nie tylko krajobrazy, ale również stylizowane na obrazy Edwarda Hoppera sceny z Jandą w hotelowym pokoju. Zdjęcia Pawła Edelmana robią niesamowite wrażenie, a ich świetnym uzupełnieniem jest delikatna muzyka Pawła Mykietyna. Liczyłem, że któryś z nich otrzyma nagrodę za wkład artystyczny. Filmowi jako całość daleko jednak do doskonałości. Opowiadanie Iwaszkiewicza jest bardzo krótkie, zostawia sporo miejsca na własną interpretację. Z jednej strony Wajda wykorzystał to świetnie, decydując się na rozszerzenie fabuły o wątek pracy nad filmem, z drugiej – to właśnie chyba go też pogrążyło. Sama adaptacja „Tataraku” jest bowiem zbyt płaska i zbyt nijaka. I choć dzięki pozostałym dwóm płaszczyznom reżyser ujmuje ją w pewien nawias, poświęca jej jednocześnie zbyt wiele miejsca, burząc konstrukcję i ładunek emocjonalny swojego dzieła. Niemniej jednak wciąż jest to jeden z najlepszych polskich filmów ostatniego dziesięciolecia. Nagroda imienia Alfreda Bauera za wyznaczanie nowych perspektyw w sztuce filmowej to wielkie osiągnięcie tej produkcji. W moim mniemaniu wyróżnienie jak najbardziej zasłużone i chyba najlepiej oddające to, co w „Tataraku” jest najlepszego. Oczywiście oprócz roli Krystyny Jandy. Wręczona Wajdzie nagroda tak samo należy się właśnie jej, co słusznie podkreślił reżyser. Gdyby nie to, że pewnego dnia dała mu do ręki kilka kartek ze swoimi notatkami, nie wiadomo, jak ten film by dzisiaj wyglądał.

Aktorka była nieobecna na oficjalnym pokazie. Oddała temu filmowi cząstkę siebie. Jest on tak osobisty, że wątpię, aby kiedykolwiek zdecydowała się na jego obejrzenie. A jeśli – to w samotności. Jak sama podkreśliła w jednym z monologów, jeśli płacze, to tylko wtedy, gdy nikt nie widzi.

REKLAMA