MAŁE DZIECI
To jest film o różnych obliczach niedojrzałości, lęku przed samym sobą i wyrzutach sumienia, a także o skrywanych żądzach, które wybuchają jak gejzer, by po chwili zniknąć, zostawiając w pamięci blednące ślady blizn. Zakazana miłość, haczyk producentów i dystrybutorów, nie stanowi opowieści tej sedna; w zamian za nią Todd Field, twórca Za drzwiami sypialni, podsuwa nam tropy, które, zdaje się, są ważniejsze od fabularnej płaszczyzny głównego wątku. Ciśnienie narastające pod ziemią bardziej istotne od fontanny gorącej wody. Lista pytań i sugerowanych odpowiedzi, która rośnie i rośnie w miarę posuwania się akcji do przodu.
Zestawienie Małych dzieci z American Beauty Sama Mendesa to ciekawa rzecz. Jej geneza tkwi chyba w pozornym podobieństwie obu filmów, przyjrzeć się jednak temu warto. American Beauty ukazuje bowiem teatrzyk życia, coś, co może dziać się wszędzie i w każdej chwili; Małe dzieci zaś są teatrzykiem, teatrzykiem marionetek, które zaczynają zrywać się ze swoich sznurków. American Beauty może być czytane generalnie jako alegoria współczesności i słabości ludzkich związków, ale może być także “po prostu” historią “pewnego faceta”. Zaś Małe dzieci do pewnego momentu nie chcą być historią z życia wziętą. To opowieść w opowieści, która sprawia, że świat bohaterów od pierwszych minut bierzemy w cudzysłów, cudzysłów, który przez kolejne dwie godziny będzie zacierał się i pojawiał na nowo, w zależności, jak bardzo miotające się na scenie marionetki będą bliskie wyszarpania się z uchwytu sznurków.
Nawiązanie akcji: umowność historii buduje literacka konstrukcja Małych dzieci – komentarz z offu, stopniowe przedstawianie postaci, krótkie, acz treściwe życiorysy. Dystans pomiędzy ekranem a widzem wydaje się rozkosznie nieznośny. To obserwacja bohaterów, których traktować można jak lalki. Przyglądanie ich ruchom z fascynacją bardziej aniżeli emocjonalnym zaangażowaniem. Sarah i Brad, figurki w centrum sceny, zdają się biec ku własnej samozagładzie; nie dotyka to nas, dopóki marionetki nie stają się żywymi ludźmi. Narrator milczy, a dwa światy – rzeczywisty i filmowy – zaczynają się niebezpiecznie do siebie przybliżać.
Na przedmieściach, które oglądamy, wszyscy zdają się być dziecinni i ugięci pod cięgami obowiązków. Oto Sarah, która jakiś czas temu popełniła błąd i wyszła za nieodpowiedniego mężczyznę. Rola kury domowej, a potem macierzyństwo przytłaczają ją, odsuwają pasje na drugi plan, wysysają radość życia, którą teoretycznie powinny ofiarować. Samotna i dręczona poczuciem miałkości własnej egzystencji, Sarah zabawia samą siebie, kpiąc z innych matek na placu zabaw. To kobiety “lepiej” spełniające swoje obowiązki, przywiązane do swego stylu życia, pamiętające o kanapkach dla dzieci, ale też sięgające dużo niżej, zajęte błahostkami i podmiejską ligą plotkarską, z seksem zaplanowanym na wtorek, o z góry ustalonej godzinie. Todd Field szkicuje je nader grubą kreską, zestawiając z postacią Sarah. Czy jednak brak zrozumienia dla pani Bovary to oznaka nieczułości? Czy po prostu rozsądek (nie dajmy się ponieść emocjom)? Zdrowy (?) brak pokusy czy skrywanie (grzesznych) myśli? A może i jedno, i drugie, w zależności od chwili, od nastroju, emocji? Tak czy inaczej, grupa “ławkowa”, reprezentacja amerykańskich przedmieść, wścibstwa i płytkich ludzkich więzi, odpycha; nie lubimy bohaterów, którzy nie mają marzeń lub chowają je do zamrażarki, wpychają wszystko, co ludzkie, pod mrożonki i lody na niedzielny deser. Sarah obserwuje swoje sąsiadki i śmieje się z nich w duchu, chociaż pewno czasami chciałaby być taka jak one – idealnie zorganizowana, prosta, beznamiętna. Ciśnienie rośnie, ale gejzer jeszcze nie wydostał się na zewnątrz. Ale pojawia się Brad.
Brad. Małe dziecko. Znudzony, niedojrzały, bez planów, zawieszony w emocjonalnej pustce. Przyglądający się młodym skejtom – z czym, z tęsknotą? Wrzucony w świat dorosłych, pozbawiony procesu dorastania, ze swoimi dziecięcymi lękami, bez woli walki, infantylny, zagubiony. Romans z Sarah to zabawa. Na początku. A potem – co? Podrażnienie sumienia? Nie do końca. Brad grzęźnie w swojej niedojrzałości. Jak dziecko – ufa chwili.
Teraźniejszością żyje też matka Ronniego, pedofila, który po dwóch latach wychodzi z więzienia. Pani McGorvey nie myśli o przykrej przeszłości (lub nie chce o niej myśleć), wierzy, że Ronnie to wciąż grzeczny chłopiec (lub chce w to wierzyć), bagatelizuje jego skłonności (lub chce je bagatelizować), ucieka od jego problemów (lub chce od nic uciec). Zasłania się niepoprawnym optymizmem, nie pozwala synowi zmierzyć się z potworem, który wykluł się w jego wnętrzu.
A teraz Kathy. Czy jest dobrą matką? Nieobecna i zapracowana, wie. co się święci, odczuwa chłód Brada – ale próbuje ignorować wszystko, co bolesne. Wzruszenie – tak, na to może pozwolić sobie w pracy, gdzie kręci filmy dokumentalne – lecz nie w domu. Ledwo naszkicowana to postać, ale ważna, ważna, bo – niejednoznaczna. Czy to kolejne małe dziecko? Czy to zła matka? Wie przecież, że akurat opiekunem dla małego chłopca Brad jest wyśmienitym, a musi z czegoś utrzymać rodzinę, podczas gdy mąż regularnie oblewa wszystkie egzaminy. Kathy przeczuwa, że zmierzch szczęśliwych lat małżeństwa jest bliski.
Miłość Sarah i Brada – czy i tu nie przydałby się cudzysłów? Oboje czegoś potrzebowali – ale czy uczucia ich wychodzą daleko poza pożądanie? Może to raczej tęsknota, sposób ucieczki, okazja, by złamać pewne tabu, dać się ponieść namiętności, dać się czemuś porwać, porwać szaleństwu, żądzy – czemukolwiek, obojętne, byle dałoby to upust wstydliwym emocjom. Nieprzypadkowy wydaje się fakt, iż Brad trafia do “nocnej ligi futbolowej”. To senne marzenie. Spoceni mężczyźni, którzy stracili możliwość śnienia: biegają z piłką, próbują usunąć ze świadomości kompleksy, które kwestionują ich przynależność do grupy “dobrych obywateli”, “dobrych policjantów”, “dobrych ojców” – “porządnych ludzi”. To sen. To niespełnione pragnienia. Spójrzmy na Larry’ego Hedgesa. Spójrzmy na Brada i Sarah, splecionych na twardej murawie.
Podobne wpisy
Marionetki zrywają sznurki, pokazują ludzkie oblicze. Narrator przestaje być publiczny, emocje, dotychczas tłumione, zaczynają wyciekać na zewnątrz. Tłuką się foremki. Todd Field stosuje bardzo ciekawy zabieg: spokojne, opanowane postaci, znające swoje miejsce i swoją pozycję, zapominają słów roli, akcja, która dotychczas toczyła się sennie, nabiera tempa, nabiera rumieńców. W finale Małe dzieci zadają pytanie o istotę odpowiedzialności, a tym samym – o istotę człowieczeństwa. Kim są małe dzieci? Czym jest dorastanie? A może zbyt pochopnie wydaliśmy na bohaterów sąd? Może nie każdy jest stworzony do tego samego? Może istnieją jednostki, dla których macierzyństwo tudzież ojcostwo nie są tylko kwestią dojrzałości, a czymś po prostu nieosiągalnym? Może stworzeni są do czegoś innego? Zamknięta w sztywnej formie Sarah, przez długi czas usiłuje być “taka, jaką powinna”, ale jej wysiłki na nic się nie zdają; szczęśliwsza byłaby wśród książek. Społeczeństwo podsunęło jej gotowy życiorys, z góry podpisując decyzje, czyniąc z niej osobę kaleką, nieszczęśliwą, raniącą siebie i innych. A ona skwapliwie się na to zgodziła, być może myśląc, że będzie jej łatwiej, że tak będzie prościej. W ten sam sposób potraktować można Ronniego; prowadzony na matczynej smyczy wieczny chłopiec nie zastanawia się nad samym sobą, nad swoim życiem, nie szuka własnej drogi, nie dorasta i daje się tresować niczym szczeniak, co prowadzi do wypaczeń w delikatnej materii psychiki i okrutnej – czy nie najokrutniejszej? – dewiacji. W finałowych sekwencjach doprowadzony do ostateczności Ronnie myje talerze i bierze sprawę w swoje ręce. Małe dziecko chce dorosnąć. Tylko czy jest to jeszcze możliwe?
Dobry film.
Bardzo, bardzo dobry film.
Tekst z archiwum film.org.pl (11.03.2007).