TALE OF TALES – prosto z Cannes 2015
Mateo Garrone można zarzucić wiele rzeczy, ale z całą pewnością nie należy posądzać go o twórcze lenistwo. Po międzynarodowym sukcesie Gomorry Włoch mógł rozpocząć odcinanie kuponów od swojego sukcesu. Wystarczyło tworzyć kolejne produkcje w jakiś sposób nawiązujące do ponurej tematyki śródziemnomorskiego półświatka. Zamiast szlajania się po neapolitańskich zaułkach Garrone postanowił odwiedzić dom Wielkiego Brata. Jego Reality było słodko-gorzkim, ale nade wszystko dość mocno przerysowanym spojrzeniem na fenomen słynnego programu.
Wszyscy, którzy uznali perypetie zafascynowanego telewizyjnym show Włocha za szczyt kiczu i cepelii, będą musieli zrewidować swoje poglądy przy okazji Tale of Tales. Tym razem Garrone bierze na warsztat baśniowe historie Giambattisty Basile’a. Jest kolorowo, jest z przepychem, jest ze znanymi nazwiskami, ale niewiele z tego wszystkiego wynika.
Akcja filmu rozgrywa się pomiędzy trzema królestwami. Pierwszym z nich włada monarcha, który nade wszystko ceni sobie dobry alkohol oraz towarzystwo uległych białogłowych (w tej roli Vincent Cassel). Drugi zamek pozostaje we władaniu nieco podstarzałego mężczyzny, kochającego nad życie swoją jedyną córkę oraz owada, który z czasem dziwnie zaczyna przypominać jeden z pomiotów wyobraźni Davida Cronenberga (Toby Jones). Trzecie królestwo to włości pary od lat starającej się o dziecko (Salma Hayek i John C. Reilly). Pragnienie potomka skłania ich do podjęcia konszachtów z mędrcem, który prędzej dogadałby się z Voldemortem, niż ekipą z Hogwartu. Ich losy praktycznie się nie splatają. Garrone przedstawia widzom trzy odrębne historie. Niestety, żadna z nich nie jest zbyt zajmująca.
[quote]Baśń opowiadana przez Włocha momentami staje się jedynie pretekstem dla stworzenia kolejnego, miłego dla oka kadru, w którym krwista czerwień kontrastuje ze wściekłą zielenią leśnego runa lub sterylnością białych komnat.[/quote]
Kolorowemu światu Garrone daleko jednak do opowieści spod szyldu Walta Disneya. Tale of Tales zdecydowanie bliżej do baśni braci Grimm, czy Dekamerona. To świat, w którym księżniczki muszą podnosić spódniczki dla odrzucających ogrów, a królowe ze smakiem pałaszują zaklęte serca morskich potworów. Wśród wyszukanych scenografii i kostiumów oraz całej palety barw, wiele miejsca zostaje zagarnięte przez brud, krew oraz pot spływający po ciałach uprawiających seks ludzi (Stacy Martin pojawia się w filmie chyba jedynie po to, aby ten pot zademonstrować). To wszystko może brzmieć intrygująco, niestety, zdecydowanie lepiej wypada Tale of Tales w opisie oraz na pojedynczych fotografiach, niż w ponad dwugodzinnym filmie.
Przede wszystkim, uderza scenariuszowa miałkość historii. O tym, że baśń nie musi być głupiutką, pełną luk historyjką przekonywał swojego czasu chociażby jeden z członków tegorocznego jury. Del Toro wraz ze swoim Labiryntem fauna pokazał w jaki sposób użyć baśniowej stylistyki do stworzenia przejmującej historii. Garrone bawi się jedynie formą, tekst jest dla niego sprawą drugorzędną. Przez takie podejście do sprawy ma się wrażenie, że obcując z Tale of Tales po prostu traci się czas, bo ileż można spoglądać na zbiór obrazków okraszony nieco zawadiacką muzyką Desplata? Druga kwestia to sama konstrukcja świata. Włoch nie proponuje nam żadnej mitologii. Widz nie wie, z czym przyjdzie mierzyć się bohaterom. Wątki pojawiają się i znikają bez rozwiązania lub kończą się w zupełnie nieprzekonujący sposób. Ot tak, bo film zmierza ku końcowi, więc trzeba się uwijać. Brak w tym wszystkim konsekwencji, spajającego całość pomysłu.
Tale of Tales można w zasadzie oglądać bez dźwięku, względnie z akompaniamentem ścieżki Desplata. Typowy okaz kina pocztówkowego. Do obejrzenia i pamięciowej utylizacji, a szkoda, bo umazana we krwi Salma Hayek to jednak spory potencjał.