Autorem recenzji jest Paweł Mac.
Superbohaterowie są wśród nas. Towarzyszą nam od ponad 70 lat. Od momentu pojawienia się super-człowieka w obcisłych trykotach i pelerynie, w amerykańskim magazynie Action Comics w 1938 roku, widzimy ich nieustannie na stronach komiksów, w filmach i grach. Czytamy o ich przygodach, podziwiamy ich, śledzimy ich niekończącą się walkę dobra ze złem. Przeniknęli do kultury masowej, stając się jej nieodłącznym elementem. Nikogo nie dziwi już historia mężczyzny lub kobiety, ubranych w dziwne stroje, obdarzonych niespotykanymi mocami, które wykorzystują do przeciwstawiania się niesprawiedliwości, panującej na świecie.
Co jednak pokazuje ten film dokumentalny, to to, że superbohaterowie są wśród nas – dosłownie. Ludzie z krwi i kości, mający pracę, rodziny, przyjaciół. Mijamy ich na ulicy nawet nie wiedząc, że ukrywają swoje super-alter ego. Nie posiadają żadnych nadprzyrodzonych mocy, jedynie przekonanie o słuszności swojej sprawy i tego, że świat ich potrzebuje, gdyż nie jest tak przyjaznym miejscem jak każą nam myśleć massmedia. Film ten przybliża sylwetki kilku osób żyjących w Stanach Zjednoczonych, dla których archetyp superbohatera i wszystkie jego atrybuty, stały się symbolem tego, w co postanowili się zmienić.
Film sam w sobie jest słodko-gorzki i pomimo lekkiego tonu, zmusza nas do refleksji na temat tego kim jesteśmy jako jednostki, żyjący w wielkich skupiskach i jaki mamy wpływ na to co nas otacza. Powiedzmy sobie szczerze – oglądanie dorosłych ludzi, ubranych w dziwaczne i dość sztampowe stroje własnej roboty, którzy z iskrą w oku i powagą w głosie mówią o walce ze złem, powoduje raczej uśmiech politowania i rozbawienie. Jest w tym wszystkim jednak i nutka goryczy. Szybko bowiem po pierwszym szoku, jaki doznaję widz, uświadamiając sobie, że tacy ludzie żyją wśród nas, przychodzi refleksja, że to co oglądam, to w większości życiowe wraki. Jednostki niepotrafiące poradzić sobie z egzystencją we współczesnym świecie, które za pomocą maski i peleryny ukrywają ból i społeczną alienacje. Zatraceni w nierealnym świecie fantazji. Uciekają od rzeczywistości i od świadomości, że nie potrafią żyć według ogólnie przyjętych norm. Samotnicy, którzy znaleźli sobie powód do wstawania rano z łóżka, nie dopuszczając do siebie myśli, w jak głębokim życiowym szambie się znaleźli.
Tak pokrótce mógłbym opisać występujących tu bohaterów, ale byłoby to krzywdzące dla kilku jednostek, wybijających się z tego przygnębiającego schematu. Mając więc scharakteryzować i przyporządkować do oddzielnej grupy każdą z prezentowanych tu postaci, wyliczyłbym trzy rodzaje „superbohaterów”, występujących w tym filmie.
Pierwszą zdążyłem już wyżej przytoczyć – dorośli ludzie, bez pracy, bez perspektyw, beż żadnego przeszkolenia, które mogłoby im pomóc w ewentualnej fizycznej konfrontacji, jeżeli takowa miałaby miejsce. Duże dzieci, zafascynowane kolorowymi obrazkami i tekstami w dymkach, na których najprawdopodobniej się wychowali. Pasjonaci, którzy odważyli się na desperacki krok przejścia z pozycji odbiorcy danego medium, na odtwórcę nierealnych postaci z kart komiksu. Działający według swojego własnego kodeksu sprawiedliwości, w którym to samemu oceniają co jest dobre, a co złe. Jeden np. żyje w Vanie, gdyż eksmitowano go z mieszkania za niepłacenie rachunków. Zakopany w pustych opakowaniach po fast-foodach i stosie ofoliowanych komiksów, których liczba mogłaby w całości pokryć Most Świętokrzyski. Zapytany jednak o jego obecną sytuację życiową, odpowiada bez wahania, że „to dobrze, bo dzięki temu będzie bardziej mobilny i jego liczni wrogowie nie będą mogli go namierzyć i ostrzelać jego bazy, czy obrzucić koktajlem Mołotowa”. Drugi zaś ukrywający się za maską zakrywającą oczy i w hełmie przypominającym ten niemiecki z czasów II Wojny Światowej, wyrusza po zmroku na patrole, przeczesując ulice w poszukiwaniu niegodziwców. Każdy jednak taki patrol zaczyna się i kończy na piwie, zamawianym przy barze i nieudolnych próbach poderwania jakiejś przygodnej partnerki na noc, tekstem „cześć mała, jestem superbohaterem”.
Drugą grupą postaci, które można wychwycić z przedstawianego dokumentu, są znacznie młodsi ludzie, mający dostęp do większych środków finansowych. Idealiści niegodzący się na niebezpieczne ulice, rozboje i gwałty w zatłoczonej metropolii, których wojna ze złem sponsorowana jest najprawdopodobniej z kieszeni ich zatroskanych i nieświadomych niczego rodziców. Tacy superbohaterowie „new-age”, znacznie bardziej nastawieni na konfrontacje z przeciwnikiem, kimkolwiek miałby on być. Wszyscy ubrani na czarno, działający w grupach. Przypominający jakąś dziwaczną odmianę policji przyszłości. Prowokujący ewentualne popełnienie przestępstwa, poprzez odgrywanie ról np. męskich prostytutek lub skąpo ubranych, nietrzeźwych dziewczyn, wałęsających się późną porą po pustych ulicach – gdzie reszta super-towarzyszy czeka w ukryciu, gotowa do interwencji, gdy (i jeśli) zło zada pierwszy cios.
Każda z wyżej wymienionych na razie grup, chociaż różni się wiekiem i sposobem działania, posiada wspólną cechę. Osoby te mają za sobą jakieś traumatyczne doświadczenia z dzieciństwa – ofiary wyśmiewania w szkole, odrzucenia przez grupę rówieśników, rodzinne tragedie i patologie, które wpłynęły na ich niegdyś młode umysły. Tutaj jednak pojawia się przykład zaprzeczający temu przykremu schematowi, dotykającego wcześniej wymienionych.
Mamy bowiem też możliwość poznać osoby, które pragną jedynie pomagać wymiarowi sprawiedliwości, a nie go zastępować. Tak, mam na myśli trzecią i najmniej liczną grupę osób, które również znalazły się w tym filmie. Dobrym jej przedstawicielem jest 30-kilkuletni trener sztuk walki, który postrzega siebie raczej jako zatroskanego obywatela, który ma odwagę i determinację, by wyjść na dwór i skonfrontować się bezpośrednio np. z dealerem narkotyków, działającym w pobliskim parku. Mężczyzna ten nie biega w pelerynie, wręcz przeciwnie, zakłada uniform, który nie rzuca się zbytnio w oczy, a przypomina bardziej strój do ćwiczeń czy joggingu. Jego główną bronią nie są wymyślne zabawki własnej roboty czy ciosy karate, lecz siła perswazji. Jego fizyczne wyszkolenie jest tu jedynie dodatkiem, ostatecznym środkiem obrony w przypadku agresywnej osoby. Dodatkowo korzysta z pomocy młodego pomagiera, który nagrywa z bezpiecznej odległości ewentualne interwencje na kamerze, w celu dostarczenia potrzebnych dowodów policji. Nie ukrywam, że z plejady tych wszystkich barwnych postaci, wypada on najbardziej racjonalnie.
Mając jednak cały legion takich superbohaterów, przeczesujących ulice w poszukiwaniu zła, uzbrojonych w dziwne gadżety (często zwykłe rzeczy kupione w sklepie, lub przerobione nieznacznie dla potrzeb „misji”), powstaje pytanie z kim tak naprawdę walczą? Kto jest ich odwiecznym nemezis? W końcu to jest prawdziwy świat, nie często się zdarza, że jakiś biedak wpada do kadzi z chemikaliami i zmienia się w żądnego krwi potwora lub mutanta. Film ten otóż pokazuje, że nie potrzeba wcale szalonego naukowca, by stworzyć potwora. Potwór istnieje i ma się całkiem dobrze – jest nim apatia i szeroko pojęta znieczulica oraz chęć zysku na nieszczęściu innej osoby. Supermoc zaś tego potwora objawia się w tym, że nie dostrzegamy cierpienia drugiego człowieka, jego potrzeb i wyciągniętej ręki, gdy prosi o pomoc. Pomimo tego, że żyjemy w ogromnych miastach, jesteśmy sami, odsuwamy się od siebie, zagubieni w strachu o lepsze jutro, wszyscy zmieniamy się w tę samą szarą twarz w autobusie, metrze czy na ulicy. Zabijamy w sobie bezinteresowne dobro.
Właśnie to jest główny wróg tych wszystkich dziwaków w kolorowych trykotach i to właśnie z nim walczą każdego dnia – nie zważając na to jak bardzo się z nich śmieją przechodni. Dało mi to do myślenia. Skoro ci ludzie, tak bardzo nieradzący sobie z własnym życiem, odnajdują siłę, by szerzyć dobro i pomoc potrzebującym, nie oczekując niczego w zamian – by wezwać karetkę do osoby, która miała wypadek, a nie przejść obok, by nakarmić bezdomnego, który umiera z głodu – kimże jestem by z nich szydzić i ich potępiać? Czy też stałem się sługą tego „potwora” z którym walczą?
Bardzo podobał mi się fragment w filmie, gdzie był pokazany konwent komiksowy w San Diego – jedna z największych imprez na świecie, poświęcona tej tematyce. Sale wypełnione twórcami, ich fenomenalnymi pracami i niezliczoną ilością fanów. Istna świątynia poświęcona superbohaterom, którzy są tam stawiani za wzór, jedną z głównych atrakcji i jednocześnie niedościgniony ideał. Nasi filmowi bohaterowie zaś w tym samym momencie, w pełnym rynsztunku dwie ulice dalej, rozdający jedzenie potrzebującym. Dający strawę i nadzieje na lepsze jutro, rozmawiający o problemach tych najbiedniejszych – dający też nam, widzom do zrozumienia, że jeżeli gdziekolwiek powinien być teraz superbohater, to tu, gdzie najbardziej jest potrzebna jego pomoc. Ktoś może uznać, że to mało, że są od tego rodzaju akcji odpowiednie służby, że to jeden wielki żart i że przez cały film walka z prawdziwymi przestępcami jest tu praktycznie znikoma. Proponuję jednak wyjrzeć przez okno lub wyjść na ulicę i spojrzeć na to wszystko co nas otacza i zadać sobie pytanie „czy ze światem naprawdę wszystko jest ok?”
Nie chcę gloryfikować tych cudaków, gdyż suma summarum są to jednak dorośli ludzi, wyglądający jakby żywcem wyjęto ich z kiepskiej kreskówki. Uważam też, że walka ze złem dla wielu z nich, jest desperacką próbą po prostu bycia potrzebnym. Pada w filmie jednak bardzo ważna sentencja: „Bycie superbohaterem to nie strój, który nosisz ani super moce, które posiadasz, to to co robisz sprawia, że nim jesteś”.
Powiem wam, że to do mnie przemawia, niezależnie od tego, że pada z ust tak dziwacznej postaci, która wybrała dość niekonwencjonalną drogę realizowania się w życiu. Patrząc bowiem na wszystkie z dokonań tych ludzi i to co sobą reprezentują, niezależnie czy robią to w pelerynie czy bez, prowadzi to do ostatecznej konkluzji, która jest tak prosta, że aż uniwersalna: jestem kimś i mogę coś zmienić.
Dodam jedynie, ze jakkolwiek dziwnie to brzmi, posiadają oni swoją oficjalną stronę internetową, gdzie można nawet zapisać się w ich szeregi: https://www.reallifesuperheroes.org/