Straż sąsiedzka
Nieco ponad dwa miesiące temu do polskich kin trafił „21 jump street” Phila Lorda i Chrisa Millera. Prawdopodobnie nikt nie spodziewał się, że amerykańska komedia o dwóch niezdarnych glinach wracających do szkoły średniej może okazać się jednym z najlepszych filmów lata. Jonah Hill i Channing Tatum udowodnili, że przy odpowiednich umiejętnościach aktorskich można tchnąć życie w scenariusz, który na pierwszy rzut oka nie wydaje się być czymś interesującym. Zresztą, Hill już niejednokrotnie zademonstrował swoje komediowe umiejętności, wystarczy wspomnieć świetnego „Supersamca”, czy też „Wpadkę”. Z tego powodu, to właśnie jego osoba była jednym z głównych argumentów przemawiających za tym, aby udać się do kina na „Straż sąsiedzką” Akivy Schaffera. Obok Hilla na liście płac pojawili się również Richard Ayoade, Seth Rogen i Evan Goldberg (ostatnia dwójka odpowiada za scenariusz). Zapowiadało się naprawdę nieźle. Dobrze na tyle, że przymknąłem oko nawet na obecność Bena Stillera.
Początek był obiecujący. Stiller, jak zawsze, wcielił się w nieco ciamajdowatego, lecz niepozbawionego dobrych chęci mężczyznę w wieku średnim, Hill w młodzieńca, który życiową nieporadność łączy z cechami psychopaty, Aoyade – też norma – w dziwnego Brytyjczyka wyglądającego jak stereotypowy pracownik branży IT, a Vaughn w faceta poszukującego okazji do wyrwania się z domu i wypicia kilku butelek piwa. Ich drogi skrzyżowały się z powodu okrutnego morderstwa, jakie miało miejsce w lokalnym supermarkecie. Zaaferowany zajściem Stiller postanowił powołać do życia tytułową „straż sąsiedzką”, w skład której – jak nie trudno się domyślić – weszli wszyscy z wyżej wymienionych. Początkowo niepoważne podejście części ekipy uległo zmianie w momencie, gdy sprawcą morderstwa okazali się być kosmici.
Od tego momentu „Straż sąsiedzka” odsłania karty, zdradzając nam tym samym, jaki jest zamysł całego filmowego przedsięwzięcia. Odhaczając kolejne obowiązkowe punkty tego typu produkcji twórcy bawią się w przerysowywanie schematu. W obrębie jednego scenariusza przemieszane są wątki charakterystyczne dla filmów, które na potrzeby recenzji można by nazwać „komediami obyczajowymi” (przedstawienie problemów i obaw mieszkańców amerykańskich przedmieść w krzywym zwierciadle) oraz klasycznych produkcji pokroju „Pogromców duchów” i „Facetów w czerni”. Niecodzienny kolaż wykonany jest z dużą świadomością filmowego rzemiosła. Wyraźnie wyczuwa się, że ludzie odpowiedzialni za jego wykonanie są świadomi swojego fachu, lecz brakuje w tym wszystkim jakiegoś błysku. Mamy dobrą rzemieślniczą robotę, od patrzenia na którą nie krwawią nam oczy, niemniej, jak to z rzemieślniczą robotą, jest solidnie i tyle, nie ma się czym zachwycać.
Chęć zabawy ze schematami wymknęła się twórcom spod kontroli. Skupiając się na wtrącaniu do filmu kolejnych elementów charakterystycznych dla określonego typu amerykańskiej komedii sami wpadli w pułapkę schematyczności. Od momentu pojawienia się w filmie kosmitów i zmiany konwencji z „opowieści o sympatycznych niezdarach z przedmieść” na „historię o tym, jak niezdary z przedmieść stały się pogromcami duchów/obcych” widz zaczyna zdawać sobie sprawę, że pozostała część filmu będzie polegać jedynie na gmatwaniu kolejnych klisz. Nie należy jednak zapominać o tym, że sama zabawa schematami nie zapewnia ich przełamania.
I mimo tego, że aktorsko całość wypada naprawdę nieźle, a pod kątem filmowego rzemiosła zastrzeżeń do twórców mieć nie można, to „Straż sąsiedzka” nie spełnia niestety swojej podstawowej funkcji – nie bawi. Jedynie kilka krótkich scen wywołuje uśmiech, o salwach śmiechu należy zapomnieć, a szkoda, bo potencjał ekipy pozwalał liczyć na coś zupełnie innego. „Straż sąsiedzka” jest jak szwajcarski scyzoryk, dobrze to wszystko złożone, ale na trzeźwo raczej mało zabawne.