STEVE JOBS. Myśląca maszyna
Jak to bywa z najwybitniejszymi pisarzami fantastyki, potrafią oni przewidzieć przyszłość, a zwłaszcza technologiczny rozwój, jaki dopiero ma się dokonać. Steve’a Jobsa otwiera archiwalny wywiad z Arthurem C. Clarkiem, autorem 2001: Odysei kosmicznej, który stwierdza bez cienia wątpliwości, że ów rok będzie momentem, gdy wszyscy ludzie będą posiadaczami komputerów osobistych. I jest to zapowiedź pełna wiary w korzyści, jakie niesie ze sobą oddanie w ręce zwykłego człowieka takiej maszyny.
To samo uważa również tytułowy bohater nowego filmu Danny’ego Boyle’a, który sam nieprzypadkowo przypomina twór o wyjątkowo skomplikowanej budowie, zimny, zamknięty. Jobsa gra Michael Fassbender, aktor fizjonomicznie doskonały, co tylko potęguje wrażenie obcowania z maszyną. Ta prosta analogia sprawia, że dzieło Boyle’a ogląda się nie tylko jako kronikę wielkiego człowieka, wykorzystującą trzy najbardziej doniosłe momenty jego kariery, nie tylko jako rozwój jego myśli technologicznej, ale i ewolucję jego człowieczeństwa.
Pierwsza część filmu rozgrywa się w roku 1984, na chwilę przed premierą Macintosha, następna cztery lata później, gdy Jobs pokazuje światu komputer NEXT, natomiast ostatni segment przenosi nas do 1998 roku, kiedy to wynalazca gotowy jest zaprezentować iMaca. W żadnym z tych epizodów nie mamy wątpliwości, że postać ta myśli w sposób całkowicie odmienny od pozostałych bohaterów.
Uważa, że zawsze wie lepiej, nie pozwala na jakikolwiek sprzeciw, wymusza, zastrasza i gnębi swoich współpracowników.
Na niełatwe dla niego pytania odpowiada wymijająco bądź na tyle enigmatycznie, że jego rozmówca musi chwilę się zastanowić, czy właściwie go zrozumiał. Takich postaci nie ma jednak wiele – scenariusz napisał Aaron Sorkin (The Social Network, Ludzie honoru), znany z błyskotliwych dialogów, które brzmią jednocześnie życiowo i filmowo. Częściej zatem rozmowy z głównym bohaterem przypominają mecz pingpongowy, podczas którego żaden z zawodników nie chce odpuścić. Koniec jednak prawie zawsze jest taki sam – Jobs górą.
Problemy natury technicznej, jak niemożność komputerowego systemu do powiedzenia „cześć”, są dla niego ważniejsze od pięcioletniej córki, do której się nie przyznaje. Jej matka (dobra Katherine Waterston) domaga się od niego większego wsparcia finansowego, po tym jak przeczytała w „Time”, na ile wycenia się firmę Jobsa. Ten początkowo się nie zgadza, tłumacząc, że płaci jej dokładnie tyle, ile zasądzono. Zmienia jednak zdanie po tym, jak mała Lisa uczy się rysować na nowiutkim komputerze. Sorkin jest na tyle mądrym pisarzem, że pozwala widzowi samemu zadecydować, czemu przypisać ten nagły odruch. Odpowiedź Jobsa („Dzisiaj przeleję ci pieniądze”) słyszymy w filmie jeszcze parokrotnie, tak jakby była to zaprogramowana mowa, lecz do samego końca nie jesteśmy pewni, co tak naprawdę bohater grany przez Fassbendera czuje. Czy jego zachowanie byłoby takie samo, gdyby np. Lisa namalowała coś na kartce papieru, a nie w Macu? Oto jest pytanie.
Jego koledzy i przyjaciele nie mają z nim łatwiej. Wspomniany problem z powitaniem staje się dla jego wynalazcy, Andy’ego Herzfelda (rewelacyjny Michael Stuhlbarg), walką o „być albo nie być”, kiedy to Jobs przestrzega go, że jeśli nie naprawi błędu zostanie publicznie poniżony, co oznaczałoby koniec jego kariery. Przyjaciel i bliski współpracownik Jobsa, Steve Wozniak (zaskakujący Seth Rogen), musi się płaszczyć przed nim, aby ten choćby napomknął podczas prezentacji o ludziach stojących za sukcesem Apple II, produktu flagowego firmy. Jest w końcu John Sculley (bezbłędny Jeff Daniels), prezes Apple, człowiek, który wydaje się najlepiej rozumieć Jobsa, za co ten odpłaca mu się szacunkiem. Relacje tych mężczyzn z głównym bohaterem ulegają ciągłym zmianom, bo sam Jobs nie chce się zmienić, nie zamierza ulec na żadnym polu, będąc przekonanym o swojej wyższości. Dla twórców filmu jest oczywistym, kto ma rację i kto ją mieć powinien. Jedno z drugim nie zawsze jest jednak tożsame.
Tylko Joanna Hoffman (wspaniała jak zawsze Kate Winslet z lekko wyczuwalnym akcentem wartym każdych nagród), szefowa marketingu przy każdym z trzech projektów, wydaje się nie ulegać Jobsowi, a wręcz przeciwnie – sprawia, że to on musi przystopować, zmienić swoje oblicze. Hoffman pilnuje go, doradza mu, a wręcz uczy, jak pewne rzeczy powinien załatwić. Więź między nimi jest czysto zawodowa, choć z biegiem czasu przestaje mieć to znaczenie.
Kolejne prezentacje zaczynają przypominać zjazdy rodzinne, podczas których dawno niewidziani członkowie kłócą się, godzą, śmieją się z tych samych żartów i starają się zachować status quo. Nawet Jobs w ostatniej części filmu musi zauważyć, jak wielki wpływ na jego życie mają ludzie, których uważał za swoich przyjaciół, wrogów, bądź w ogóle o nich nie myślał w tych kategoriach. Zaskakujące jest to, gdzie w tej układance jest miejsce dla Herzfelda, Wozniaka, a nawet Hoffmana; gdzie oni sami stawiają się w świecie Jobsa. Jego reakcje mogą być oczywiste, ich – już niekoniecznie.
Boyle, chyba od czasów swojego debiutu, Płytkiego grobu, nie nakręcił filmu tak kameralnego i, tylko pozornie, mało efektownego.
Nie jest to w żadnym wypadku krytyka. Reżyser robi dobry użytek z wielkich audytoriów i scen, na których Jobs ćwiczy swoje przyszłe wystąpienia. Film jest zmontowany po mistrzowsku, zwłaszcza gdy przeskakujemy do świetnie umiejscowionych retrospekcji. Nie ma tu mowy o teatralności, pomimo zamknięcia praktycznie całej fabuły w czterech ścianach. O ile styl Boyle’a jest tu ewidentnie złagodzony, o tyle narracja, liczba wątków i poruszanych problemów robi wrażenie. W rzeczywistości reżyser Trainspotting nie kręci jednego, a raczej trzy różne filmy – pierwszy dotyczy sylwetki wielkiego, acz niełatwego człowieka, drugi jest historią rozwoju firmy Apple, zaś trzeci można nazwać dramatem rodzinnym. Wszystko to scala Michael Fassbender w popisowej roli, która może mu przynieść zasłużoną nagrodę Akademii.
Nie przypomina on prawdziwego Jobsa – wydaje się zbyt posągowy, a zamiast bystrych oczu ma zimny wzrok. Jest jednak siłą, z którą należy się liczyć. Najważniejsze są tu zmiany, jakie możemy zaobserwować w trzech jego kolejnych wcieleniach. Nie chodzi tu o inny ubiór oraz uczesanie, lecz drobne, praktycznie niezauważalne gesty, spojrzenia bądź sposób, w jaki rozmawia z różnymi osobami, na różnych planach czasowych. Szkoda, że równie subtelni nie byli do samego końca również scenarzysta i reżyser – nieco zbyt melodramatyczny finał psuje trochę odbiór całości. Fassbender wychodzi jednak obronną ręką, również dzięki dziwnemu połączeniu napięcia oraz luzu, jaka cechuje jego Jobsa.
Twórcy filmu zrezygnowali z modelu typowego dzieła biograficznego, bo byłby on kompletnie nietrafiony, aby opisać założyciela Apple.
Garść faktów od narodzin aż po śmierć ukazałaby nam jego losy, lecz niekoniecznie to, w co celowali Boyle i Sorkin, czyli próbę zrozumienia jego sposobu myślenia, istoty jego geniuszu. Czy ograniczając czas i miejsce do trzech trzydziestokilkuminutowych segmentów rozgrywających się za zamkniętymi kulisami ważnych prezentacji, można lepiej poznać człowieka? Jaki obraz Jobsa kształtuje się przed naszymi oczami, gdy oglądamy jego zmagania z całym otoczeniem na przestrzeni czternastu lat? Dlaczego poświęcił swoje życie komputerom? Za co je kochał? Czy wolał je bardziej od ludzi?
Boyle jest optymistą, zawsze nim był. Chce, żebyśmy uwierzyli, że za miłością Jobsa do maszyn kryje się również uczucie do drugiego człowieka. Do wszystkich ludzi.
korekta: Kornelia Farynowska