Star Trek (2009)
The wait is over. Tym oto zdaniem, zamykającym pierwszy zwiastun, Eric Bana (Nero) zapewnił miliony fanów gwiezdnej tułaczki, że już nie muszą kończyć każdego pacierza słowami: “i ześlij nam Panie kolejnego Treka”.
Dopiero po siedmiu latach przerwy (w 2009 roku), producenci odważyli się zainwestować w następny film pełnometrażowy. Nic dziwnego, “Star Trek X: Nemesis” był mocno średni, od biedy spisywał się jako wydłużony odcinek serialu, tylko z lepszymi efektami. Zresztą, podobnie jak poprzednie trzy Star Treki, nie wydaje mi się, że udało się tym filmom przekonać kogoś do uniwersum wymyślonego przez Gena Roddenberry, a przecież nie po to idzie się do kina żeby oglądać kolejny odcinek telewizyjnego tasiemca. Najwidoczniej pierwsze filmy z serii za wysoko postawiły poprzeczkę. Poza czwartą częścią (czyli rewelacyjnym “Powrocie na Ziemię”, jedynie “Star Trek: Generations” wypadł nieźle, ale było to bardziej prezent dla fanów, swoisty łącznik między starym “The Original Series” a nowym “The Next Generation”, niż coś dla widzów stykających się z trekkowym tematem po raz pierwszy.
Twórcy jedenastej części mieli przed sobą trudne zadanie. Przede wszystkim należało zadowolić rzeszę trekkerów, dla których reset serii byłby równoznaczny z unieważnieniem poprzednich filmów i seriali – a jest tego grubo ponad pół tysiąca odcinków! Całkowite odświeżenie cyklu w sposób, jaki miał miejsce w przypadku choćby “Batman Begins” czy “Casino Royale”, absolutnie nie wchodziło więc w grę. Z drugiej strony, sequel musiał być przystępny także dla zwyczajnych zjadaczy chleba, których umysły nie zostały skalane problemem Borga czy rozmaitymi niuansami powrotu USS Voyagera do domu.
Udało się znaleźć rozwiązanie tego problemu; sam jestem zaskoczony, jak zgrabnie to wyszło, bo zadowoleni powinni być zarówno fani, przed którymi otwierają się nowe perspektywy (w kuluarach krążą plotki o nowym serialu), jak i widzowie nie legitymujący się znajomością wszystkich serii. Zamiast rozgrzebywać dalej przygody kapitana Picarda, zdecydowano się pokazać początki kariery załogi USS Enterprise NCC-1701, czyli starej, dobrej ekipy, od której zaczęło się to cało szaleństwo. Fantastycznym pomysłem okazała się postać Nero, która przybywa z przyszłości i w dniu narodzin Kirka zmienia historię. Wprowadziło to wiele zawirowań, ale mimo tego Kirk, Uhura, Spock i reszta, spotykają się na jednym pokładzie, chociaż już w innych okolicznościach. Jak można się spodziewać, statek wyprzedzający ówczesną technologię o ponad sto lat, robi sporo zamieszania i to właśnie powstrzymanie Romulańskiego maniaka stanowi oś fabuły.
Dosyć ryzykowny pomysł na odświeżenie serii, z dodatkiem generujących paradoksy podróży w czasie, doskonale sprawdził się w praniu.
Scenariusz jest porządnie napisany a opowiedziana historia wciągnęła mnie bardziej niż się spodziewałem. Co ciekawe, jeśli trzymać się filmowej nomenklatury, do samego końca nie wiadomo, czy film jest prequelem, czy może nie uda się odkręcić tego co namieszał Nero i siłą rzeczy to, co widzieliśmy we wszystkich seriach i filmach kinowych, będzie już tylko alternatywną historią. Nowy Trek musiał balansować pomiędzy nasyceniem młodzieżowym sci-fi, czyli kolorki, wybuchy, dużo akcji z nieskomplikowanym scenariuszem, a skrajnym trekizmem, który objawia się między innymi pod postacią sterylnych wnętrz statków, jednolitych mundurów, pseudotechnicznego bełkotu i przede wszystkim istnieniem ogromnej liczby obcych ras, które nie tylko z wyglądu przypominają ludzi, ale i świetnie posługują się angielskim. Muszę przyznać, że byłem w tej komfortowej sytuacji, że nie przeszkadzało mi ani jedno ani drugie. Fakt, bohaterowie są młodzi, ale jacy mają być, skoro obserwujemy ich jeszcze w akademii? Zresztą, co z tego, skoro praktycznie każdy znakomicie dopasował się do swojej roli. Łatwo uwierzyć, że Chris Pine to młody, zawadiacki Kirk, ten sam, który w przyszłości będzie miał na koncie siedemnaście pogwałceń temporalnych. Nie zawiódł także Spock, którego wolkańska natura nie pozwala na pokazywanie emocji. Zachary wcale nie wypada źle na tle Leonarda Nimoya, którego rola Spocka z przyszłości stanowi ważny element fabuły – w przeciwieństwie do bezsensownego cameo admirał Janeway ze “Star Trek: Nemesis”. Dobrze dopasowano McCoya i Scotty’ego, którzy robią za pokładowych clownów, zresztą nie tylko oni, bo cały film może poszczycić się humorem na poziomie i nie widzę w tym nic złego. Bo co z tego, że poprzedni film był poważny jak pogrzeb, skoro jego poziom … no właśnie.
Gwiezdne potyczki majestatycznych okrętów faktycznie bardziej przypominają to, co spłodził papcio Lucas na otwarcie trzeciego “pożal się Boże” epizodu niż znane z seriali, bardziej statyczne starcia, opierające się na taktycznym wykorzystaniu dostępnego arsenału, a nie na zdolnościach manualnych pilota. Ale to kwestia kosmetyki, walki nie zmieniły się nagle w pojedynki asów pilotażu, co dokładnie pokazała jedna z końcowych scen, o której niestety nie mogę nic napisać bez psucia niespodzianki. Efekty specjalne i budżet, pozwoliły na uwolnienie kamery, która lata sobie, pokazując akcję z jak najefektowniejszych ujęć. Tak więc wybuchów jest dużo, nie brakuje też laserów i innych kolorków, ale obstaję przy tym, że jest to dobre efekciarstwo.
Przypadłości typowo trekowe też udało się ograniczyć. Wiadomo, że powrót do gipsowych ścianek rodem z pierwszego sezonu, był niemożliwy (choć zapewne znajdzie się ortodoksyjna grupa fanów twierdząca, że powrót do prehistorycznych dekoracji to jedyna słuszna koncepcja), porzucono też tradycyjną sterylność wnętrz. Maszynownia to gęsta plątanina rur, a mostek najeżony jest technicznymi detalami. Nie zrezygnowano z przedstawicieli obcych ras, ale oni głównie przewijają się w tle, wyjątkiem jest kurduplowaty oficer, którego osadzone na szypułkach oczy i relacje ze Scottym, rozbawiły mnie prawie do łez. Zagorzali trekkerzy będą się pewnie czepiać drobnych szczegółów i niezgodności z kanonem, jak choćby inny wygląd i zwiększony zasięg teleportacji, ale już niejeden raz serial zaprzeczał sam sobie, więc wydaje mi się, że można przymknąć na to oko. Chociaż może się nie znam, w końcu obejrzałem tylko te odcinki, które były emitowane w Polsce, a to przecież zaledwie połowa (ale cóż mam poradzić na to, że Oficjalny Kodeks Gwiezdnej Floty zabrania mi ściągania brakujących odcinków z internetu?), i może te jawne gwałty na kanonie są niedopuszczalne :).
Abramsowi udało się osiągnąć złoty środek. Nakręcił film dla całkowitych świeżaków i zatwardziałych fanów, ponadto całość trzyma wysoki poziom realizacyjny, udało się też zachować sensowny związek przyczynowo skutkowy, co w przypadku hollywoodzkich blockbusterów wcale nie jest takie oczywiste.