search
REKLAMA
Nowości kinowe

Stalingrad

Krzysztof Połaski

5 stycznia 2014

REKLAMA

plakat_mGdyby Stefan „Siara” Siarzewski jakimś cudem zobaczył „Stalingrad” Fiodora Bondarczuka, to z całą pewnością powiedziałby tylko jedno zdanie – mają rozmach, skurwisyny.

W tym stwierdzeniu nie ma ani grama przesady; to pierwszy rosyjski obraz zrealizowany  w technologii IMAX 3D, budżet całości wynosił 30 milionów dolarów (co to jest przy 55 milionach Michałkowa w „Spalonych Słońcem 2”?), a dzieło miało Federacji Rosyjskiej przynieść Oscara. Już wiemy, że tego ostatniego nie uda się zrealizować, ale to nie zmienia faktu, że twórcy i tak są zadowoleni. Pomimo fatalnych recenzji, hajs się zgadza, to najbardziej kasowy rosyjski film ubiegłego roku, a i Chińczycy drzwiami i oknami „walą” do kin.

79 dni zdjęciowych, ekipa filmowa licząca ok. 250 osób, ponad 1000 statystów i pieczołowite odwzorowanie Stalingradu na poligonie wojskowym pod Sankt Petersburgiem, tak właśnie robi się kino na najwyższym poziomie. Te dekoracje zapierają dech w piersiach, twórcy zwyczajnie na ponad dwie godziny przenoszą nas do Stalingradu. Po premierze Bondarczukowi gratulowali wielcy rosyjscy reżyserzy, Siergiej Bodrow oraz Aleksander Sokurow, ale publiczność i przede wszystkim krytycy podzielili się na dwa obozy. Jedni wychwalają dzieło 46-letniego autora, inni natomiast są oburzeni oraz zażenowani tą, jak nazywają „Stalingrad” – bajką. Jednak wszyscy oni poszli do kina, na całym świecie produkcja zarobiła już 80 milionów dolarów i jest na dobrej drodze do przekroczenia magicznej granicy stu milionów! Opłacało się.

1

„Stalingrad” to rosyjska odpowiedź na amerykańskie blockbustery, to nie jest kino artystyczne z niezliczoną ilością interpretacji i niedopowiedzeń. To typowy wysokobudżetowy film wojenny mający zachwycać obrazem, patos i kicz ma wylewać się wręcz strumieniami z ekranu, a Rosjanie mają wyciskać z oczu łzy patrząc na bohaterów przelewających za nich krew. Koniec, kropka, więcej raczej nie ma czego oczekiwać od tego obrazu, bo nie w tym celu powstał. Tutaj ma się lać krew, w powietrzu mają latać rozczłonkowane części ciała, mają być eksplozje i ogień, dużo ognia! A to wszystko najlepiej pokazać w zwolnionym tempie, co by robiło lepsze wrażenie na widzach. W gratisie świetna muzyka, którą skomponował Angelo Badalamenti.

Czy to propagandowy film? Oczywiście, chyba nikt o zdrowych zmysłach nie myślał, że będzie inaczej. Jeżeli Rosja wykłada 1/3 budżetu i wysyła, powstałe przy okazji 70. rocznicy stalingradzkiej bitwy, dzieło w „świat”, to niepoważnym jest oczekiwanie, iż będzie to produkcja wymierzona przeciw Kremlowi. Polityka i mentalność Federacji Rosyjskiej jest nam dawna doskonale znana i z całą pewnością nie ulegnie ona zmianie jeszcze przez długie lata, o ile w ogóle kiedyś się zmieni.

2

Seans „Stalingradu” można potraktować jako pewnego rodzaju „wysłanie widza na wojnę”. Bondarczuk manipuluje oglądającymi na cztery sposoby. Zaczyna się od dezorientacji – pierwsze ujęcia tego obrazu pokazują nam… współczesną Japonię kilka chwil po katastrofalnym trzęsieniu ziemi, gdzie pod gruzami zostali uwięzieni studenci z Niemiec. Tak się akurat szczęśliwie złożyło, że na ratunek wyruszył im pewien Rosjanin, który aby umilić czas oczekiwania na nadejście pomocy, postanowił opowiedzieć krótką historię „przyjaźni” pomiędzy Rosją a Niemcami na przykładzie bitwy o Stalingrad, z wątkiem osobistym, pod postacią historii jego matki i „pięciu ojców”, w tle. Zaraz, zaraz, można mieć pięciu ojców? Ależ oczywiście…

Wraz z przeniesieniem akcji do Wołgogradu roku 1942 urodzony w Moskwie reżyser próbuje na widzach wymusić empatię oraz podziw dla radzieckiej armii. To właśnie wtedy twórca serwuje jedną z najbardziej efektowych scen tej produkcji, czyli bieg płonących radzieckich żołnierzy wprost pod CKM-y Niemców. Ta sekwencja naprawdę robi wrażenie, słowami trudno ją opisać, to trzeba zobaczyć.

3

Gdy punkt drugi zostanie wypełniony, autor „9 kompanii” płynnie przechodzi do gloryfikacji armii ZSRR. Na ekranie obserwujemy grupę heroicznych Rosjan, postacie tak charakterystyczne i różniące się od siebie, że nie sposób ich nie polubić. Najbarwniejszy wydaje się być ten najbardziej milczący i zamknięty w sobie – Nikiforow (Aleksiej Barabasz), będący wcześniej doskonale zapowiadającym się śpiewakiem operowym, jednak wybuch wojny całkowicie przerwał jego karierę. Poruszony konfliktem i natchnięty patriotycznym duchem sam, pierwszego dnia, zgłosił się do armii, a przez wojnę stał się cichym i bezwzględnym zabójcą. Poruszająca jest także historia Polakowa (Andriej Smolakow), przez wojnę tracącego żonę oraz dziecko.

Najmniej wiemy o Czwanowie (Dmitrij Łysienkow) oraz dowódcy oddziału, Gromowie (Piotr Fiodorow). Ten pierwszy to zwyczajna gnida, człowiek zdolny do zabicia każdego, bez względu na czas, miejsce oraz okoliczności. Oczywiście swoje zachowanie usprawiedliwia tym, że Niemcy są jeszcze bardziej nieludzcy. Gromow natomiast to rosyjski odpowiednik Colina Farrella, typowy romantyczny maczo i bohater w jednej osobie, gotowy do poświęcenia własnego życia dla ukochanej. Nie znosi sprzeciwu, a wszelką niesubordynację karze w jeden sposób – śmiercią.

Galerię osobowości zamyka radiotelegrafista Astachow, w którego wcielił się sam syn reżysera, Siergiej Bondarczuk młodszy. Jemu przypadła rola dopiero wchodzącego w dorosłość chłopaka, pozbawionego śmiałości do kobiet lekkiego niezdary. Nie był szanowany przez swoich współtowarzyszy, aż do czasu, gdy odkryli potęgę jego analitycznego mózgu.

4

Im bliżej napisów końcowych, tym autor na widzach coraz bezczelniej próbuje wymusić wdzięczność, czego apogeum osiąga w jednej z ostatnich scen, gdzie wracamy do Japonii; Niemka dziękuje Rosjaninowi za utrzymanie jej przy życiu, a jej podzięka koresponduje ze słowami lektora mówiącymi o tym, iż wszyscy ludzie na ziemi powinni być wdzięczni bohaterom ze Stalingradu, bowiem to właśnie dzięki nim dzisiaj jesteśmy wolnymi ludźmi. Zaczynają się napisy końcowe, aż dziwne, że wraz z nimi nie wybrzmiał hymn Federacji Rosyjskiej. To zdecydowanie ten moment, gdy widzowie powinni wstać i ze łzami w oczach klaskać, lecz niestety na moim seansie nic podobnego nie miało miejsca. Być może dlatego, że byłem jedyną osobą na sali kinowej.

Fiodor Bondarczuk jest specjalistą od obrazów, których akcja skupia się na obronie jednego miejsca, co udowodnił znakomitą „9 kompanią”. W „Stalingradzie” motyw ten powraca i obserwujemy dzielnych żołnierzy broniących dom nie tylko dlatego, że mają taki rozkaz, lecz przede wszystkim z przyczyny pięknej Katii (Marija Smolnikowa), jedynej ocalałej lokatorki tego budynku. Wiele osób zarzuca reżyserowi, iż jego dzieło opowiada o grupie żołnierzy „tańczących” dookoła pięknej dziewczyny, wyłącznie w wolnych chwilach walczących o wolność i… mają całkowitą rację. Tyle, że tak naprawdę nie jest to film o bitwie o Stalingrad, walka stanowi jedynie tło właściwej historii, stwarzając pretekst do opowieści o osamotnionej dziewczynie i jej obrońcach oraz wyzwolicielach.

5

Dość ciekawie przedstawiona jest armia niemiecka, w większości składająca się z posłusznych żołnierzy oraz pozbawionych moralności i skrupułów, wrednych i oślizgłych dowódców, z jednym wyjątkiem – kapitanem Peterem Kahnem. Naziści w wolnych chwilach zajmowali się planowaniem szturmu na okupowany przez Rosjan dom oraz urządzaniem pokazowych ognisk z ludności żydowskiej, natomiast kapitan Kahn wolał wspomagać żywnościowo pewną piękną, blondwłosą Rosjankę – Maszę (Janina Studilina), przypominającą oficerowi nieżyjącą żonę. W „dobrego Niemca” wcielił się Thomas Kretschmann, wcześniej mający okazję podobną kreację zaprezentować w „Pianiście” Romana Polańskiego, jak i zagrać w „Stalingradzie” Josepha Vilsmaiera z 1993 roku.

Początkowo Bondarczuk chciał do tej roli zaangażować innego niemieckiego gwiazdora, znanego doskonale również polskim widzom, Tila Schweigera, jednak autor dylogii „Kokowääh” konsekwentnie odmawia ról mogących skalać jego CV wizerunkiem złego nazisty. Wcześniej podobnie postąpił w przypadku „Szeregowca Ryana” Stevena Spielberga, gdzie miał wcielić się w mordercę postaci wykreowanej przez Toma Hanksa. Jako ciekawostkę można dodać, że na liście reżyserów, którym główny bohater „Bandyty” Macieja Dejczera odmówił, obok Bondarczuka oraz Spielberga, jest także Władysław Pasikowski, chcący zaangażować Schweigera do „Reichu”. Gdy Niemiec się nie zgodził, to zastąpił go Mirosław Baka.

6

Wątek kapitana Kahna to zdecydowanie najciekawsza część tej produkcji i nie wiem na ile był to zamierzony zabieg. Postać wykreowana przez Kretschmanna nie tylko przyciąga uwagę i zainteresowanie, ale również wzbudza litość. Patrząc na oficera Wehrmachtu wierzymy, że w głębi serca to tak naprawdę dobry człowiek, lecz wojna zrobiła z niego potwora. To nie on dokonał wyboru, dlatego, gdy może, stara się pielęgnować ostatnią cząstkę człowieczeństwa, jaka w nim pozostała. Thomas Kretschmann stworzył jedną z najbardziej wyrazistych męskich kreacji drugoplanowych ubiegłego roku, będąc przy okazji największą wartością „Stalingradu”. Niemiec zdecydowanie przyćmił swoich rosyjskich kolegów.

Kahn walczy nie tylko z radziecką armią, ale przede wszystkim ze swoimi przełożonymi, więc nic dziwnego, że na tle bestialskiego dowództwa oraz radzieckiej swołoczy jawi się niemal jak wzór cnót i świętości. W pewnym momencie istnieje ryzyko, iż widz zacznie kibicować Niemcom, a chyba nie do końca o to Bondarczukowi chodziło. Charakter tej postaci zmienia się dopiero w momencie, gdy jedynym celem kapitana staje się osobista zemsta, wyrusza do walki z hasłem „Gott mit uns” na ustach, a jego bogiem jest Adolf Hitler.

7

„Stalingrad” to kolejny film pokazujący, że dla mężczyzny nie ma silniejszej motywacji od kobiety. To płeć piękna jest determinantem wszelkich działań żołnierzy, i to po obydwu stronach. Ciekawsza od Katii wydaje się być Masza, znajdująca się między młotem a kowadłem. Dziewczyna nie ma wyboru, to nie jej wina, iż wygląda niemal jak sobowtór żony kapitana Kahna, przez co zyskuje jego sympatię, dba o nią, dostarcza pożywienie, ale przez to dziewczyna w oczach swoich rosyjskich pobratymców staje się zdradziecką szmatą, zwykłą dziwką sprzedającą się wrogowi. W sytuacji, gdy nie może liczyć na swoich krajan, plujących jej w twarz, zostaje skazana na łaskę Niemca. Co z tego, że on nie zna rosyjskiego, a ona po niemiecku rozumie chyba tylko wyrażenie „Hände hoch”? Dla ich rodzącego się uczucia to nie ma żadnego znaczenia, istne international love.

Jedną z głównych bohaterek tego dzieła jest jednak Katia, więc w końcu trzeba przejść i do jej osoby. Szkoda, że twórcy napisali tak śmiertelnie nudną postać, bo oprócz sceny, gdzie dziewczyna chce wręcz wykrzyczeć jak gwałcili ją Niemcy przed pojawieniem się żołnierzy ZSRR, to jest zupełnie nijaka. Jest na ekranie, ale jej obecność nic nie wnosi, niczego za sobą nie niesie, oprócz tego, że mamy szansę obserwować jej flirtowanie z adorującymi ją wojakami. Oni zachowują się w stosunku do Katii dość szarmancko, jak na prawdziwych dżentelmenów przystało. To, że od kilku miesięcy nie byli w sytuacji intymnej z żadną kobietą nie ma najmniejszego znaczenia, nikt z nich czarnowłosej piękności nawet palcem nie ruszy! Dość wyidealizowana wizja reżysera. W tym miejscu należy mieć na uwadze to, z jakiej perspektywy jest opowiadana historia. Jej narratorem jest syn Katii, więc wspomnienia matki najpierw zostały przefiltrowane przez jego wrażliwość. Nie wykluczone, że jako dziecku nie została mu przedstawiona cała prawda lub idealizuje tę opowieść. Stąd wyrażenie „pięciu ojców” z początku obrazu można rozpatrywać zarówno metaforycznie, jako obrońców i wyzwolicieli matki, a także dosłownie, mając na myśli, iż jeden z mundurowych jest biologicznym ojcem dziecka dziewczyny.

8

Bondarczuk w dość wymowny sposób portretuje radzieckich żołnierzy, którzy, z wyjątkiem Polakowa, Nikiforowa oraz Astachowa, jawią się raczej jako banda troglodytów oraz pozbawionych moralności morderców, mających ludzkie życie za nic. To doskonale oddaje realia wojny, nie będącej „zabawą dla chłopców i mamisynków”, lecz prawdziwą walką o przetrwanie, gdzie trzeba być silniejszym i sprytniejszym od przeciwnika. Co ciekawe, charyzmatyczny twórca unika pokazywania… samego Stalina. Tym prostym zabiegiem przyjmuje status quo, nie musi robić z niego wielkiego wodza narodu radzieckiego lub niewyobrażalnego zbrodniarza. Zajmuje najbezpieczniejsze stanowisko, wszyscy i tak wiedzą, kto „pociągał za sznurki”, a jedyny moment z Józefem Wissarionowiczem na ekranie ma miejsce wyłącznie w scenie zgrupowania żołnierzy Wehrmachtu, gdy nad ich głowami znajduje się wyrzeźbiona w skale twarz największego wroga.

Fiodorowi Bondarczukowi „9 kompania” przyniosła sławę, a „Stalingrad” pieniądze. Po takim wyniku finansowym można mieć pewność, że reżyser dalej będzie podążał komercyjną drogą. Twórca krytyką się nie przejmuje, a wręcz reaguje na nią śmiechem. To nie jest jego najlepszy film, całość finalnie prezentuje się jak żarcie z mikrofali podane na efektownym i najdroższym talerzu, odgrzane pomysły, doprawione patosem, kiczem oraz ogranymi kliszami, polane sosem robiących wrażenie efektów specjalnych.

Oglądając „Stalingrad” ważne jest nastawienie do tej produkcji, jeżeli ktoś oczekuje lekcji historii lub bezstronnego spojrzenia na II Wojnę Światową, to nie znajdzie tutaj niczego godnego uwagi. Jeżeli jednak ktoś chce obejrzeć dobre widowisko, gdzie scenariusz schodzi na dalszy plan, a liczą się efekty i wojna w jakości IMAX, to śmiało. Na propagandową gadkę wystarczy przymknąć oko lub skomentować ją ironicznym uśmiechem, my i tak swoje wiemy.

REKLAMA