SPOSÓB NA ŚWIĘTEGO. Święty Mel Gibson
Sposób na świętego jest zupełnie innym filmem, niż można początkowo pomyśleć, słysząc opis fabuły. Oto bowiem Święty Mikołaj staje się celem zawodowego zabójcy wynajętego przez aroganckiego chłopca, który zamiast oczekiwanego prezentu dostał kawałek węgla. Absurd punktu wyjścia może sugerować pójście w stronę szalonej czarnej komedii, mrocznej historii dla dzieci w duchu Roalda Dahla bądź uwspółcześnionej bajki dla dorosłych; ostatecznie czegoś niezbyt poważnego, bo jak inaczej potraktować taką opowieść. Tymczasem twórcy filmu, bracia Eshom i Ian Nelmsowie, traktują żart w sposób niemalże pozbawiony dystansu, tak bardzo, że widz może zacząć wątpić w to, czy ogląda komedię. W przypadku Sposobu na świętego nie jest to koniecznie zarzut, acz to, czy film nam się spodoba, zależy w dużej mierze od naszej chęci i gotowości do zaufania obranemu przez reżyserów i scenarzystów kierunkowi.
Święty ani nie ma na imię Mikołaj, ani nie jest jowialnym grubaskiem z wiecznym uśmiechem na ustach. W rzeczywistości nazywa się Chris Chringle, mieszka z żoną na Alasce, gdzie prowadzi swoją fabrykę zabawek, i coraz mocniej doskwiera mu obecna konsumpcyjna rzeczywistość, której jest symbolem, oraz fakt, że dzieci bardziej zasługują na rózgi niż prezenty. Za usługi płaci mu rząd Stanów Zjednoczonych, ale mniej prezentów przekłada się na mniej pieniędzy, a przecież trzeba opłacić rachunki i pracowników (elfy – jeden z niewielu magicznych elementów filmu). Nic dziwnego, że główny bohater jest zgorzkniałym marudą tęskniącym za starymi czasami, niechętnym zmianom – zwłaszcza że te uosabia amerykańskie wojsko, gotowe godziwie nagrodzić Chrisa za pomoc przy produkcji części do myśliwców – ale wciąż znajdującym w sobie dostatecznie dużo siły do kontynuowania swej misji. Jeśli dodać do tego fakt, że gra go Mel Gibson – z całym swoim bagażem wielkich ról, dawnego statusu megagwiazdy i niesławy, w jaką popadł – ten Święty Mikołaj jest daleki od swojego najbardziej rozpoznawalnego wizerunku.
Sposób, w jaki Nelmsowie uwiarygodniają swojego bohatera, jego życie i pracę, nadaje całości zaskakujący ton, daleki od komediowego, a przez znaczące wyzbycie się elementów fantastycznych przypisanych postaci Mikołaja twórcy odzierają go również z mityczności. Niby mówi się coś o jego mocy, widzimy elfy, sanie oraz renifery, ale ostatecznie mamy przed oczami człowieka z krwi i kości, który próbuje związać koniec z końcem, narzeka na obecną rzeczywistość, nie gardzi alkoholem i zdarza mu się pouderzać w worek treningowy. Równocześnie niezachwianym wsparciem jest dla niego żona (cudownie ciepła Marianne Jean-Baptiste), z którą relacja jest najjaśniejszym i najbardziej pozytywnym aspektem filmu. Trudno nie lubić Chrisa, trudno również nie lubić Gibsona w tej roli. Z jednej strony wpisuje się ona w aktualne emploi aktora, którego postaci są najczęściej zmęczonymi życiem, niepozbawionymi wad straceńcami, gotowymi jednak na ostatni zryw (Krew na betonie, Dziedzictwo krwi); z drugiej tytułowym bohaterem Sposobu na świętego kieruje dobroć, szlachetność i sprawiedliwość, czyniąc z Chrisa faktycznie kogoś o przymiotach świętego, nawet jeśli pozbawionego złudzeń co do kierunku, w którym zmierza dzisiejszy świat.
Podobne wpisy
Zaskakujący realizm wątku Gibsona kontrastuje z przerysowaniem postaci jego przeciwników. Bogaty dzieciak w garniturze przypomina złą wersję Richiego Richa – pozornie grzeczny i dystyngowany, w rzeczywistości okrada własną babcię, zastrasza koleżankę z klasy i korzysta z usług płatnego zabójcy. Ten drugi nie ma litości nawet dla najmłodszych, a jego hobby jest kupowanie zabawek stworzonych w fabryce Mikołaja, bo sam nie miał szczęśliwego dzieciństwa. Małoletni Chance Hurstfield oraz znany z Nienawistnej ósemki Walton Goggins są dobrzy w swoich rolach, lecz ich postaci wydają się jednowymiarowe w porównaniu do Chrisa, karykaturalne, bardziej nierzeczywiste niż święty, którego postanowili zabić. Być może taki był cel twórców – skoro prawdziwy świat stanął na głowie, odpowiedzialność za niego spoczęła na głowie postaci fantastycznej. Tyle że na ekranie nie do końca się to sprawdza, bo brakuje konsekwencji w ukazaniu naszej rzeczywistości jako zepsutej, co sugeruje Chris i czego dzieciak oraz zabójca wydają się być symbolami. Po prawdzie tylko ta dwójka sprawia wrażenie wyjętych z innej bajki (zdecydowanie nie bożonarodzeniowej), niepasujących nie tylko do świata Gibsonowskiego Mikołaja, ale i własnego.
Co więcej, ich misja rodzi kolejne pytania – czy cała ludzkość wie, że Mikołaj jest prawdziwy? Jeśli tak, na jakiej zasadzie działa tajemnica jego działalności i tożsamości; jak często zdarza się, że ktoś chce go znaleźć? Jeśli nie, skąd dzieciak i zabójca wiedzą o jego istnieniu i w jaki sposób inni ludzie tłumaczą sobie, że ktoś im dostarcza prezenty pod choinkę? Ci widzowie, dla których odpowiedzi na te pytania są ważne, nie będą dobrze bawić się na Sposobie na świętego. Film dosyć bezczelnie unika tłumaczenia kwestii, które wydają się być kluczowe dla budowy świata przedstawionego, zadowalając się realistycznym ukazaniem biznesu Mikołaja, a intrygę sprowadzając do polowania na niego (które swój pełen wymiar znajduje dopiero w ostatnim akcie). Nie wszystko, co jest pomiędzy, da się logicznie uzasadnić, nie wszystkie elementy pasują do siebie, a niektóre rzeczy wręcz krzyczą o wyjaśnienie, ale siła filmu Nelmsów tkwi przede wszystkim w odwadze podjętego w taki, a nie inny sposób tematu. W samym pomyśle czai się lepszy obraz – zabawniejszy, bardziej przewrotny, być może nawet obrazoburczy – lecz jest to krytyka trochę bezcelowa, gdyż i w swej obecnej formie jest to oryginalne i zaskakujące kino, które nie poddaje się absurdowi początkowego konceptu, a próbuje z nim walczyć. Trochę jak sam Chris.
Sposób na świętego nie działa na wszystkich poziomach, ale ci, którzy zgodzą się na wybraną przez twórców tonację i dadzą się przekonać do Świętego Gibsona, mogą tu odnaleźć więcej niż obiecuje szalony punkt wyjścia. A jeśli nie więcej, to przynajmniej coś zgoła innego. Ja sam dobrze się bawiłem na Fatmanie (oryginalny tytuł – bardziej niż „grubas” brzmi jak pseudonim dla jakiegoś superbohatera). Uśmiech nie schodził mi z twarzy przez praktycznie cały seans, choć głównie byłem nie tyle rozbawiony, co zdumiony kolejnymi pomysłami składającymi się na prawdziwy wizerunek człowieka znanego wszystkim jako Święty Mikołaj. Powrócę jednak do pytania, czy jest to komedia. Bardziej bym się skłaniał ku określeniu „film świąteczny”, co, zważywszy na fabułę i mocno akcyjne zakończenie, można uznać za mały cud. Widzowie, którzy lubią wracać do Gremlinów, Krampusa lub Wigilijnego show, czyli do filmów, które podejmują bożonarodzeniową tematykę w sposób cokolwiek wywrotowy, mroczniejszy i niepozbawiony dawki czarnego humoru, mogą chcieć dopisać do tej listy nowy tytuł.