search
REKLAMA
Recenzje

ŚMIERĆ W WENECJI, czyli film który zanudziłby samego BERGMANA

Gracja Grzegorczyk-Tokarska

5 marca 2019

REKLAMA

Śmierć w Wenecji uznawana jest powszechnie za jedno z arcydzieł europejskiego kina. O tym statusie decyduje w dużej mierze to, że dzieło Luchino Viscontiego, powstałe w 1971 roku na podstawie opowiadania niemieckiego noblisty Tomasza Manna, uchodzi za jeden z najdoskonalszych i najsubtelniejszych przekładów tekstu literackiego na język filmu.

Bez wątpienia mam słabość do filmów, w których fabuła rozgrywa się na tak dużej liczbie płaszczyzn, że widz po trzykroć zastanawia się, o co w tym wszystkim chodzi. Podobnie jest w przypadku Śmierci w Wenecji – śmierć okazuje się zarówno bardzo dosłowna, jak i metaforyczna. Dotyczy stanu ducha, muzyki i sytuacji, gdy umiera całe miasto, a z nim idea stojąca za geniuszem, który pragnie być człowiekiem.

Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że mamy do czynienia z historią miłosną, ale nic bardziej mylnego. Niektórzy zarzucają filmowi epatowanie motywem miłości homoseksualnej, ale moim zdaniem wynika to z ich głębokiego niezrozumienia tak dzieła, jak i archetypu, jakim jest geniusz. Visconti opowiada swoją historię za pomocą subtelnych obrazów, gestów oraz słów, a w filmie nie ma nic wulgarnego czy niewłaściwego. Odczytywanie w ten sposób odczuć, których doświadcza główny bohater, nie tylko jest wulgarne, ale i stanowi zbytnie uproszczenie. W tym przypadku koniecznie jest odrzucenie jakże prostackiej cielesności na rzecz niosącego natchnienie ideału piękna i młodości. Natchnienie do tworzenia, a co najważniejsze – życia.

Niezwykle intrygująca jest relacja, która łączy bohaterów. Do końca nie wiemy, co tak naprawdę jest pomiędzy nimi. Jedyne, co widzimy, to jak mijają się bez słowa i wpatrują w siebie, jakby do końca nie byli świadomi tego czegoś, co na przestrzeni kilku dni pojawiło się między nimi. Dodatkowo Tadzio został sportretowany jak osoba, która jest w pełni świadoma tego, co robi. Żaden gest czy spojrzenie nie pozostają bez znaczenia. To swoistego rodzaju gra pomiędzy bohaterami, która stanowi z jednej strony wybawienie, a z drugiej prowadzi do nieuchronnej zguby.

Główny bohater niejako „zakochuje” się w swoim ideale. Jest to dla niego ucieczka od rzeczywistości, w której jest stary, bezużyteczny, chory, a co najważniejsze, nie potrafi nic stworzyć i stracił sens życia. Młody chłopiec stanowi bowiem uosobienie nadziei, że jakimś cudem da się to wszystko odwrócić, że w momencie, gdy wróci natchnienie, wszystko znów znajdzie się w stanie pożądanej równowagi. Widząc Tadzia, główny bohater odzyskuje wiarę w istnienie ideału. A skoro istnieje ideał urody, może też istnieć ideał sztuki.

Odcinając się od jakichkolwiek implikacji filozoficznych, warto pochylić się nad pięknem fizycznym produkcji. Każdy z jej elementów zapiera wręcz dech w piersiach. Mamy bowiem do czynienia z drobiazgowym odtworzeniem świata przedstawionego w książce Tomasza Manna. Wenecja jest jak zawsze przepiękna, a jeśli dodamy do tego stroje, sposób, w jaki ustawiane są poszczególne elementy scenografii, czy to, jak ukazano rozrywki tamtego okresu, otrzymamy obraz kompletny. Dodatkowo trzeba zwrócić uwagę na perfekcyjne wykorzystanie kolorów. Wszystko to daje wrażenie, jakbyśmy faktycznie byli w środku siroccowego wiatru we Włoszech roku 1911. Strona wizualna obezwładnia widza, pokazując piękno nawet w tak tragicznym akcie jak śmierć.

Na uwagę szczególnie zasługuje kreacja Dirka Bogarde’a. Muszę przyznać, że poprzedni raz Śmierć w Wenecji oglądałam dokładnie 20 lat temu i wtedy jego rola wydawała mi się niesamowicie odpychająca. Może dlatego, że miałam 10 lat i niezbyt rozumiałam, o co w tym wszystkim chodzi. Obecnie jednak dostrzegam perfekcyjne aktorsko przedstawienie postaci tragicznej, rozdartej pomiędzy wewnętrznymi dylematami i chęcią powrotu do bycia geniuszem i wirtuozem. Również Bjorn Andresen jest niezwykle subtelny w swojej kreacji. Każdy gest i każde spojrzenie są niezwykle wyważone i pokazują, iż w młodym aktorze drzemał niesamowity aktorski potencjał.

Jedynym zarzutem, jaki mam do adaptacji prozy, jest zmiana zawodu wykonywanego przez Aschenbacha – z pisarza na kompozytora. Wynika to z faktu, iż reżyser, zafascynowany Mahlerem do granic możliwości, rzuca nim i jego muzyką w twarz widza przy każdej nadarzającej się okazji, co koniec końców jest niezwykle irytujące. Wydaje mi się, że nie było ani jednego racjonalnego powodu, by wplątywać kompozytora do tego dzieła. I tak, wiem, że zdaniem niektórych był on pierwowzorem postaci ukazanej w opowiadaniu Manna, ale ja wolę pozostać przy autobiograficznej interpretacji dzieła. Dodatkowo tezy wygłaszane w trakcie retrospekcji przez głównego bohatera w żaden sposób nie pasują do zajmowanej przez niego pozycji kompozytora, a prędzej pisarza, co niestety gryzie się z całym przesłaniem filmu.

Gracja Grzegorczyk-Tokarska

Gracja Grzegorczyk-Tokarska

Chociaż docenia żelazny kanon kina, bardziej interesuje ją poszukiwanie takich filmów, które są już niepopularne i zapomniane. Wielka fanka kina klasy Z oraz Sherlocka Holmesa. Na co dzień uczestniczka seminarium doktoranckiego (Kulturoznawstwo), która marzy by zostać żoną Davida Lyncha.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA