Smak curry
Autorką recenzji jest Monika Wiszniewska.
Tego roku w polskim kinie całkiem obiecująco zapowiadają się premiery zaplanowane na Walentynki. Obok na wskroś oczywistych propozycji jak rodzima produkcja „Facet (nie)potrzebny od zaraz”, wśród tytułów pojawia się intrygujący kandydat do Oscara, czyli „Ona”, oraz hinduski „Smak Curry”. Drugi z nich polscy widzowie mieli już okazję zobaczyć podczas przeglądu „kuchnia + food film fest”. Chociaż seans „Smaku Curry” może wywołać uczucie głodu, dzieło debiutującego Ritesha Batry zgrabnie wymyka się schematom kina „kulinarnego”, oferując uniwersalną opowieść o potrzebie zrozumienia i bliskości drugiego człowieka.
Uniwersalność jest chyba najbardziej nieoczywistą cechą w przypadku produkcji wywodzącej się z kraju, gdzie kino nierozerwalnie wiąże się z tamtejszymi zwyczajami i obyczajowością. Tym bardziej, że akcja „Smaku curry” dzieje się w Mumbaju – mekce hinduskiego przemysłu kinematograficznego, który kojarzy się przede wszystkim z musicalową konwencją. Zamiast sięgać po typowo bollywoodzkie rozwiązania w postaci naznaczonego specyficznym kiczem śpiewu i tańca, Batra stworzył kino wyjątkowo kameralne, którego oszczędność środków przekazu przypomina raczej wysublimowane produkcje rodem z Europy.
Pomimo odcięcia się „Smaku curry” od standardów hinduskich produkcji, dzieło nasączone jest rodzimą kulturą, a jeden z jej elementów staje się nawet punktem wyjścia opowieści. Mowa tutaj o systemie będącym ikoną i chlubą Mumbaju, tj. dabbawala (w dosłownym tłumaczeniu: osoba niosąca pudełko). Tym mianem określa się zarówno dostawców jedzenia z domu do miejsca pracy, jak też całą strukturę tego procederu. Jest on o tyle zdumiewający, że nie posiadający własnych środków transportu, często niepiśmienni mężczyźni w większości przypadków wykonują swoje zadanie niezawodnie, i to bez pomocy jakiegokolwiek systemu komputerowego. To właśnie zwyczaj dabbawala posłużył reżyserowi i jednocześnie scenarzyście „Smaku curry” wiarygodnemu zobrazowaniu dynamiki i chaosu Mumbaju oraz przedstawieniu losów dwójki samotnych osób.
Ila (niezwykle naturalna Nimrat Kaur) jest młodą mężatką z dzieckiem, która czuje się coraz bardziej nieszczęśliwa w swoim związku. Gdy jej partner wraca coraz później do domu i przestaje się nią niemal w ogóle interesować, kobieta decyduje się rozpalić na nowo uczucie starą jak świat metodą, tj. „przez żołądek do serca”. Tak się składa, że posiłek według nowego przepisu, za sprawą błędu dostawcy, trafia w ręce (a potem do żołądka) Saajana (świetna rola Irrfana Khana). Samotny wdowiec, który przygotowuje się właśnie do życia na emeryturze, zostaje oczarowany zapachem i smakiem potrawy. Tak oto pomyłka dabbawala staje się początkiem korespondencji i coraz większej zażyłości tych poszukujących bliskości i zrozumienia osób.
To właśnie sposób przedstawienia relacji Ily i Saajana determinuje uniwersalność „Smaku curry”. Historia ta mogłaby się wydarzyć wszędzie, tak jak kultura czy narodowość nie wpływa na zasadność może nieco zbyt wprost zaserwowanego w filmie przesłania „Niewłaściwy pociąg, może cię zawieźć na właściwą stację”. W „łatwostrawność” produkcji bez względu na szerokość geograficzną wpisują się też pobudki działania głównych bohaterów. Przeszkodą na drodze do ich związku stają nie tyle sztywne konwenanse obyczajowe Indii, co przekonanie Saajana, że jest on zwyczajnie za stary na drastyczne zmiany w swoim życiu.
Choć losy głównych bohaterów naznaczone są samotnością i brakiem ogólnie pojętego szczęścia, „Smak curry” wolny jest od wielkich dramatów, łzawych scen czy obyczajowych skandali. Umiejętnie stosowana przez reżysera oszczędność przekazu przejawia się także w okrojonych dialogach. Nawet listy głównych bohaterów, choć przepełnione szczerością, są okrojone do minimum. Nad bollywoodzki przepych Batra przekłada niespieszną narrację, niedopowiedzenia i otwarte zakończenie, co kreuje subtelnie wyważony nastrój produkcji.
Debiutujący reżyser świetnie też wie, jak posługiwać się humorem. Przerysowanie post ciotki Ily oraz młodego księgowego Aslama (udany występ Nawazuddina Siddiqui) nadało całości lekkości i sympatyczności. Co za tym idzie, tę słodko-gorzką produkcję można bez wahania określić mianem „feel good movie”. Film przypomina egzotyczną potrawę zaserwowaną w sposób przystępny dla widzów na całym świecie, co czyni z niego wprost idealne remedium na zimową chandrę, nie udając jednocześnie, że jest czymś więcej.