Skutki miłości
Autorem recenzji jest Mateusz Nawrocki.
Nie ma to jak trafić na coś w zasadzie przypadkiem i po obejrzeniu uznać z miejsca za arcydzieło. Uwielbiam ten wspaniały moment, kiedy produkcja, o której istnieniu nie miało się pojęcia do momentu, w którym nie padła decyzja o jej obejrzeniu, okazuje się jedną z najlepszych, jakie się dotąd widziało. Na takie filmy-niespodzianki napotyka się zdecydowanie zbyt rzadko, ale pewnie to czyni je wyjątkowymi. Najlepsze w nich jest to, że w trakcie seansu kompletnie zapomina się o całym świecie – w danym momencie jest tylko tu i teraz. Ty i i ten drugi świat, za szklanym ekranem.
I decyzja zależy od ciebie – dasz się ponieść i przekroczysz niewidzialną barierę, czy podejdziesz do tego z dystansem?
Bo obraz Sorrentino to specyficzny rodzaj filmu, który od widza wymaga naprawdę wiele. Przede wszystkim wielkiego skupienia. Bo liczy się w nim każdy, najmniejszy szczegół, każdy, nawet wydawałoby się, banalny dialog, każdy grymas na twarzy głównego bohatera, każde ujęcie. I każda scena, ma się rozumieć. I w tym, co piszę, nie ma nawet grama przesady – odpuścicie z koncentracją choć na moment i istnieje niebezpieczeństwo, że przejdziecie obok filmu. Cały klimat się ulotni, cała magiczna otoczka gdzieś zniknie. I wcale nie chodzi tutaj o to, że fabuła jest jakoś wybitnie skomplikowana. Nie. Można napisać wręcz, że jest prosta. Oczywiście, nie w ten banalny (prostacki) sposób. Co innego sprawia, że warto obejrzeć ten film, będąc całkowicie wyciszonym i skoncentrowanym wyłącznie na nim. Tym czymś, a raczej kimś, jest główny bohater. Bo cały ten film jest właśnie taki, jak on.
Jaki?
Zagadkowy. Nic tutaj nie jest powiedziane wprost, przeważnie samemu trzeba się wszystkiego domyślić. A nawet jeżeli sądzicie, że ogarniacie już wszystko, jesteście w błędzie. Bo na końcu zawsze pozostanie pytanie: dlaczego? Dlaczego Titta (główny bohater) zachowuje się właśnie w ten sposób? Dlaczego nie odpowiada na powitania? Dlaczego jego dzieci nie chcą z nim rozmawiać? Dlaczego nigdy się nie uśmiecha? I tak dalej. Zagadka na zagadce, pytanie na pytaniu, zdawkowe i trudne do pojęcia odpowiedzi. A często nawet ich brak.
Kolejna cecha bohatera, będąca zarazem jedną z głównych cech samego filmu: opanowanie i metodyczność. Na wyciszonej, najczęściej kamiennej twarzy Titty rzadko widać emocje. Każde jego zachowanie przypomina wystudiowaną pozę. Sprawia wrażenie dokładnie przemyślanego. Brak tutaj miejsca na wydarzenia, których nie ma w jego planie dnia. Podobnie jest z filmem, a w tym przypadku, ze zdjęciami: każde ujęcie to małe arcydzieło. Każde wygląda na zaplanowane w najmniejszych szczegółach. Żadnych przypadkowych ruchów kamery, żadnych eksperymentów. Są tutaj fantastycznie skomponowane kadry, z których większość można by wydrukować, oprawić i powiesić na ścianie. Są niesamowite zbliżenia, z których wszystkie służą do podkreślenia czegoś w danej scenie. W całym filmie nie ma ani jednego ujęcia, które mógłbym nazwać niepotrzebnym, czy przekombinowanym. Praca kamery w każdym momencie odpowiada nastrojowi, w jakim jest akurat bohater. Gdybym się dłużej zastanowił i gdybym obejrzał ten film jeszcze raz, pewnie doszedłbym do wniosku, że "Skutki miłości" mają jedne z najlepszych zdjęć w historii kina. I zapewne miałbym sporo racji.[pullquote]Każde ujęcie to małe arcydzieło. Każde wygląda na zaplanowane w najmniejszych szczegółach. Żadnych przypadkowych ruchów kamery, żadnych eksperymentów.[/pullquote]
Następna cecha: oryginalność. Bohater prowadzi zagadkowe życie, będące tak naprawdę szarą prozą życia, gdzie powtarza się wciąż te same czynności, gdzie nie ma miejsca na nowe doświadczenia, nowych ludzi, nowy plan tygodnia. W tym tkwi oryginalność: pokazać kogoś w realiach bezsensownego żywota, czyniąc z niego jednocześnie intrygującą i nieprzeniknioną postać. Czyniąc z codziennych, wciąż powtarzających się zdarzeń pasjonującą, wciągającą, emocjonującą historię. Chwycić widza w sieć niepozornych zdarzeń, opleść go nią i dokładać kolejne, coraz bardziej oddalające się od codzienności wydarzenia, burzące spokojny, monotonny przebieg dnia naszego bohatera. Wyobraźcie to sobie: ten film, nawet pokazując gościa patrzącego przez okno w knajpie, czy jadącego gdzieś samochodem, czy rozmawiającego o błahych sprawach, wciąż jest niesamowicie magnetyczny (jeśli już daliście mu się porwać i nic nie rozprasza waszej uwagi), a co dopiero, gdy pokazuje coś, co wykracza poza to wszystko? Trudno znaleźć na to właściwe określenie, żeby przypadkiem nie umniejszyć zasług reżysera w kreowaniu tej niesamowitej, magicznej otoczki, która sprawia, że absolutnie wszystko w tym obrazie wydaje się mieć pierwiastek filmowej boskości.
Nawet wtedy, gdy opowieść się rozwija, kiedy wiadomo już więcej, kiedy odnosi się wrażenie, że już można się domyślić, jak potoczy się to dalej, film znowu zaskakuje, tak jak zaskakuje nas główny bohater, tym razem nieszablonowością. Za to go być może najbardziej uwielbiam: opowiada historię starą jak świat, ale rozkłada akcenty w zupełnie inny sposób. Rozwija ją w innym kierunku, w zupełnie niespodziewanym dla kogoś, kto uważał, że już wie, jak to się skończy. Reżyser podrzuca widzowi fałszywe tropy, w sposób zawoalowany sugeruje dalszy ciąg wydarzeń – jednak nigdy w taki sposób, żeby można być czegoś w stu procentach pewnym. Konsekwencją tego jest zwalające z nóg, smutne, a zarazem nastrajające bardzo optymistycznie zakończenie. Biorąc pod uwagę wszystko, co widzieliśmy w filmie wcześniej, można je wręcz nazwać swego rodzaju happy endem.[pullquote]Nie widziałem jeszcze filmu, który w ten sposób podchodzi do zagadnienia samotności jednostki. Do tego, jak miłość może wpływać na zachowanie kogoś, kto od dawna jej nie uświadczył.[/pullquote]
A już rezygnując z porównań: nie widziałem jeszcze filmu, który w ten sposób podchodzi do zagadnienia samotności jednostki. Do tego, jak miłość może wpływać na zachowanie kogoś, kto od dawna jej nie uświadczył. Odpowiada na pytanie: czy warto żyć bez miłości, a jeśli tak, czy to życie nie będzie pozbawione sensu, nie stanie się ciągiem pozbawionych głębszego znaczenia, codziennych czynności? I robi to bez stawiania żadnych ogólnikowych tez, bez zbędnego użalania się nad głównym bohaterem, bez żadnego, społecznego komentarza, bez popadania w melodramatyzm, a zarazem w bardzo filmowy sposób – ten możliwie najlepszy. Kiedy mówi się ważne rzeczy o człowieku, jego uczuciach, jego smutnym życiu, opowiadając jednocześnie wspaniałą historię, kreując niesamowitego bohatera i niesamowitą atmosferę całego filmu, niespotykany, wsiąkający pod skórę i wchodzący do głowy klimat, w dodatku okraszając to wszystko wirtuozerią w pracy kamery i znakomicie dopasowanym soundtrackiem, dopełniającym ostatecznie genialny całokształt.
I żeby nie było – nie, nie zapominam o aktorstwie. Wszyscy, którzy mieli tu coś do odegrania, zrobili to dobrze. Ale mimo to pozostali w cieniu geniusza, jakim jest Toni Servillo, w wykonaniu którego Titta staje się jednym z najbardziej intrygujących bohaterów w historii kina, a na pewno jednym z najlepiej zagranych. Ta rola to absolutny top ostatnich lat.
Mógłbym napisać jeszcze wiele, wiele więcej, ale ograniczę się do kilku słów i podniosłych określeń: "Skutki miłości" to najpiękniejszy film, jaki widziałem, z produkcji powstałych po 2000 roku. To także najlepszy film europejski, jaki dotąd widziałem. Najbardziej klimatyczny, hipnotyzujący i pozostający w głowie długo po seansie. Prosty, jednocześnie mający w sobie od groma treści i wartości, które bardzo sobie cenię. Genialnie sfilmowany i zagrany. Wyreżyserowany i napisany w bardzo przemyślany sposób. Wywołujący całą paletę emocji.
Na końcu pozostaje pytanie: dlaczego nie dałem maksymalnej oceny? Odpowiem na nie, kiedy obejrzę drugi raz. Póki co, polecam obejrzeć wszystkim i przekonać się, czy mam rację. Bo nawet jeśli się mylę, zaświadczam, że czas spędzony przy tym filmie nie będzie czasem straconym.