Silent Night
Masz już dość Śniętego Mikołaja, Kevina pałętającego się samotnie po domu i renifera Niko? Przybywam z pomocą w postaci skutecznego antidotum na przewidywalne i przesłodzone do zwymiotowania celuloidowe święta. Poznajcie Świętego Mikołaja, który ze świętością ma niewiele wspólnego. Za to kosi równo, gęsto i konkretnie.
Z odsieczą przybył Steven C. Miller, biorąc na warsztat klasyczny slasher “Cicha noc, śmierci noc” z 1984 roku. Zrobił jego remake, który, mimo niewątpliwie świątecznej atmosfery, z pewnością nie zagości w polskiej telewizji – dla konsumujących pierogi, bigos i inne frykasy mogłoby się to skończyć zadławieniem.
Fabuła jest luźno oparta na pierwowzorze (który doczekał się jeszcze czterech sequeli). W pewnej zapadłej dziurze, w wigilię Bożego Narodzenia, dość ostro poczyna sobie pewien jegomość. Z finezją i gracją dopuszcza się szeregu brutalnych morderstw. Przebrany w kostium świętego Mikołaja, ma ułatwione zadanie, bowiem akurat organizowana jest parada facetów z długimi, białymi brodami i czerwonymi kostiumami. W ślad za zwyrodnialcem ruszają miejscowi stróże prawa.
Pretekstowe? Oczywiście. Nie upatrywałbym tego jako wady. Wszak to tanie, hołdujące klasykom ze złotej ery slasherowej, rzeźnickie filmidło. A w tych nie kładziono dużego nacisku na warstwę fabularną, ograniczając się do efektownej kreacji bohaterów i pomysłowości w sposobach pozbawiania życia. Podobnie jest i w tym przypadku. Film spełnia podstawowe kryteria, by stać się zapamiętaną produkcją dla slasherowych maniaków, a także ma potencjał na stworzenie nowej franczyzy. Uznania może oczekiwać również wśród osób, które nie są entuzjastami świątecznego szaleństwa. Jest wyrazisty, rozpoznawalny “bohater” w charakterystycznej masce, wyposażony w mini-arsenał narzędzi mordu. Są pełne inwencji akty zbrodni, pojawiają się jędrne atuty płci pięknej w całej okazałości, krew tryska bez CGI-wspomagaczy, a przyszłe ofiary są i zachowują się co najmniej idiotycznie. Całość upstrzono elementami gore. Czyli jest wszystko jak należy i we właściwym porządku. Dodatkowo w obsadzie znalazł się Malcolm McDowell, niegdyś kultowiec, obecnie trwoniący talent na różnej maści zaskakujące (co nie znaczy dobre) projekty.
Reżyser, wywodzący się z kina niskobudżetowego, całkiem przyzwoicie odnalazł się w gatunku, umiejętnie opowiadając tę zgraną historię. Szkoda jedynie, że ma ona dość poważną rysę, wpływającą na rozczarowujący finał. Miller świadom tego, co robi, nie uniknął siermiężności. Dzięki temu unosi się nad wszystkim specyficzny ferment campu, zarezerwowany głównie dla miłośników tego rodzaju kina, ale i dla smakoszy otwartych na nowe doznania.
Klasykiem gatunku z pewnością ten film nie będzie, bo brakuje mu “iskry bożej” [sic!], ale na miejsce w alternatywnym programie telewizji świątecznej zdecydowanie zasługuje. I choć taki rodzaj świątecznej rozrywki – całkiem przyzwoitej – może wydawać się kontrowersyjny, ta nauka z seansu jest bezcenna: wbrew temu co wpajają nam media NIE każdy może zostać św. Mikołajem, a przynajmniej nie każdy powinien.