SHERLOCK HOLMES: GRA CIENI. Szybciej, głośniej, więcej
Sądząc po puszczanych w kinach zwiastunach można było spodziewać się, że druga część Sherlocka Holmesa w reżyserii Guya Ritchiego może być sporym rozczarowaniem. W końcu nie od dziś wiadomo, że SSHS (syndrom standardowego, hollywoodzkiego sequela) jest często bezlitosny dla swoich ofiar – więcej, szybciej, głośniej, bez oglądania się na styl, konwencję i sens. Trailery zwiastowały, że druga część przygód detektywa z Baker Street o twarzy Roberta Downeya Juniora pójdzie dokładnie w tym kierunku – w tle przygrywa ta sama muzyka co dwa lata temu, ale natężenie eksplozji, krzyków, wystrzałów i ujęć w zwolnionym tempie niebezpiecznie zbliża się do przekroczenia masy krytycznej. I faktycznie, w Grze cieni bohaterowie podczas swoich przygód odwiedzają znacznie więcej miejsc, jeżdżąc po całej Europie, scenariusz biegnie szybciej, a wybuchy są głośniejsze i dużo bardziej efekciarskie. Mimo to trudno jednak mówić o spodziewanym rozczarowaniu.
Prosto z mostu – sequel jest słabszy niż oryginał, ale nadal jest filmem dobrym, nieźle napisanym i zagranym, z kilkoma zapadającymi w pamięć scenami i dialogami, nie unikając jednak kilku zgrzytów. Najbardziej w oczy rzuca się pewna zmiana konwencji. O ile w pierwszej części twórcy starali się nakręcić film detektywistyczny (łamane przez “luźny kryminał”) z elementami kina akcji, to Gra cieni jest już przygodowym kinem akcji pełną gębą i ani przez chwilę tego nie ukrywa. Wszystkie widowiskowe sceny – niezależnie od czego, czy nakręcone w slo-mo, czy po bożemu – są zwyczajnie świetne i trudno się do nich przyczepić. Problem pojawia się, gdy przypominamy sobie jak ma na imię główny bohater… Wtedy można dojść do wniosku, że nakazanie Sherlockowi Holmesowi biegania po lesie unikając kul armatnich i moździerzy wygląda fajnie, ale marnuje potencjał tej postaci. Sam chętnie zobaczyłbym więcej scen dedukcji, dociekania prawdy i szermierki słownej, która może być poprowadzona równie dynamicznie i trzymać w napięciu równie dobrze jak najlepszy pościg.
Podobne wpisy
Robert Downey Jr. już w pierwszej części pokazał, że rolę otrzymał nie bez powodu i tutaj również utrzymuje wysoką formę. Jude Law? To samo odnosi się również do niego – aktor nadal sprawia wrażenie, że do roli Watsona zwyczajnie się urodził, a duet z Holmesem to jego żywioł. Wielkie nadzieje można było wiązać z postacią profesora Moriarty’ego, arcyprzeciwnika głównego bohatera, który w Grze cieni w końcu otrzymał twarz – twarz należącą do Jareda Harrisa, znanego chociażby z roli Davida Roberta Jonesa w pierwszym sezonie serialu Fringe. Harris swoją aparycją i głosem byłby w stanie stworzyć postać filmowego złoczyńcy idealnego, niestety scenariusz nie daje mu wielkiego pola do popisu. Nie ma w tym filmie bardziej rozczarowującej sceny, niż pierwsza konfrontacja Holmes-Moriarty. Zamiast ciągłego napięcia (które powinno razić prądem osoby siedzące w pierwszych rzędach sali kinowej) i poczucia zagrożenia, otrzymujemy zwykłą, niezobowiązującą rozmowę, z której tak naprawdę wynika niewiele. I trzeba czekać do niemal samego końca filmu na rehabilitację po tej wpadce – kiedy bohaterowie siadają do partii szachów (dosłownej i metaforycznej jednocześnie) w oczekiwaniu na rozwój wydarzeń, których bieg zapoczątkowali wcześniej. Mały majstersztyk.
Kuleje jeszcze drugi plan. Niby w obsadzie jest Stephen Fry i Noomi Rapace, ale żadnej z drugoplanowych postaci nie udaje się pozostać w pamięci widza na dłużej. Najbardziej boli brak wyrazistej roli kobiecej – Rachel McAdams pojawia się na ekranie tylko na chwilę, grając ‘w zastępstwie’ Rapace, na ekranie ma jedynie wyglądać, więc nie otrzymała żadnych ciekawych dialogów, a imię jej bohaterki umyka równie szybko jak się pojawia. Na całe szczęście film nadrabia braki humorem i dystansem do tego, co dzieje się na ekranie. Parę razy można odnieść wrażenie, że Ritchie kopiuje samego siebie, ale za chwilę cała sytuacja zostaje obrócona w żart, zupełnie jakby reżyser chciał pokazać narzekającym widzom “figę” i powiedzieć: “myśleliście, że tego nie zauważyłem?”. A to się ceni.
PS. Przy tej okazji polecam jeszcze obejrzeć (względnie) nowy serial BBC Sherlock, w którym uwspółcześniono przygody najsłynniejszego bohatera stworzonego przez Arthura Conana Doyle’a. Sześć odcinków po 90 minut, z których przynajmniej dwa są dużo lepsze niż po prostu “bardzo dobre”.
Recenzja pojawiła się wcześniej w serwisie Paradoks.
Tekst z archiwum Film.org.pl (13 stycznia 2011)