SHEENA: KRÓLOWA DŻUNGLI. Czarna Pantera i Wonder Woman w jednym

Żadne inne filmy o superbohaterach nie wzbudziły tak wielu emocji, co Czarna Pantera i Wonder Woman. Urokowi uległo wielu widzów i krytyków, a sztampowe, podsycane patosem historie zostały potraktowane jako preteksty do przedstawienia opowieści o świecie, w jakim wszyscy dzisiaj żyjemy. Jednych społeczno-polityczne zaangażowanie ucieszyło, inni są rozczarowani asekuracyjnym korzystaniem z narzędzi, jakie oferuje sztuka tworzenia filmów, wszyscy powinni natomiast odnotować, że już trzydzieści lat temu poznaliśmy niezłomną bohaterkę rodem z Afryki.
Z polskiej perspektywy może się wydawać, że Sheena to relikt przeszłości. Owszem, była pierwszą kobietą, która dostała własny komiks (w 1937 roku, na cztery lata przed Wonder Woman), ale u nas właściwie nie zaznaczała swojej obecności po 1984 roku, czyli po premierze filmu Johna Guillermina. Od sierpnia ubiegłego roku jest jednak bohaterką nowej serii komiksowej, a pierwszy zeszyt w przedsprzedaży osiągnął nakład stu tysięcy egzemplarzy. Nie jest to może wynik porównywalny z Dark Nights: Metal – najnowszej historii związanej z Ligą Sprawiedliwych – które wyciągnęło ponad dwieście sześćdziesiąt egzemplarzy, ale jak na skromne wydawnictwo Dynamite (w katalogu mają między innymi graficzne wersje Re-Animatora, Flasha Gordona, Czerwonej Sonii czy Robocopa) to wynik imponujący. Do tego stopnia imponujący, że studio Milennium Films (to samo, które pracuje nad rebootem Hellboya) rozpoczęło przygotowania do stworzenia nowej produkcji kinowej. Cofnijmy się więc w przeszłość, która być może skrywa czyhający na właściwy moment nowy hype.
Podobne wpisy
John Guillermin w momencie rozpoczęcia prac nad adaptacją był już doświadczonym reżyserem, rozsławionym przede wszystkim za sprawą znakomitego King Konga z 1976 roku oraz stworzonego dwa lata wcześniej Płonącego wieżowca. Jego wczesne dokonania zdradzają pasje, które w Sheenie osiągnęły apogeum. W Miss Robin Hood ukazał – zgodnie z tytułem – odmienne, w 1952 dość kontrowersyjne oblicze kobiety; z kolei w szeregu innych produkcji (Tarzan’s Greatest Adventure, Śmierć na Nilu czy Shaft w Afryce) podkreślał fascynację Czarnym Kontynentem. Nic więc dziwnego, że zdjęcia zajęły aż siedem miesięcy, a dodatkowe dwa trwało znalezienie odpowiedniej lokalizacji, bo były to piękne czasy, kiedy terminy i finanse nie ograniczały reżyserów do tego stopnia, by za Wakandę uchodzić musiała Argentyna.
Rolę tytułową odegrała Tanya Roberts, która dwa lata wcześniej wcieliła się w podobną postać na planie Władcy zwierząt, a rok później została dziewczyną Bonda w Zabójczym widoku. Dzisiaj Sheena w jej wykonaniu ma mnóstwo oddanych fanów, ale w 1984 jedynym wyróżnieniem, jakie otrzymała, była nominacja do Złotych Malin, a sam film otrzymał ich jeszcze cztery. Trudna lokalizacja; trudna komunikacja pomiędzy ekipą złożoną z przedstawicieli czternastu krajów posługujących się trzydziestoma językami, a w tym ugandyjska księżniczka w jednej z drugoplanowych ról; ciężkie warunki wielomiesięcznego wysiłku i ryzyko pracy ze zwierzętami (poza tresowanymi na plan próbowały wedrzeć się dzikie, dlatego ekipy pilnowali uzbrojeni strażnicy) – przy całym tym wysiłku Sheena okazała się klęską. Pięknie wyglądającą klęską.
Największym problemem nie był młody koń pomalowany w pasy tak, aby przypominał zebrę, na którym poruszała się główna bohaterka, nie był nim także słoń demolujący prowizoryczne więzienie, bo przynajmniej po latach każdy z tych elementów dodał filmowi statusu kultowego wśród wielbicieli „tak złego, że aż dobrego” kina. Problemem jest spłycenie postaci Sheeny, sprowadzenie jej do żeńskiego odpowiednika Tarzana i zaserwowanie miłosnego dramatu w iście telenowelowym wydaniu (co w polskim wydaniu kasetowym potęguje głos Jerzego Rosołowskiego, znanego z między innymi peruwiańskiej Luz Maríi). Być może oddani fani The Room odnaleźliby w tych przerysowanych relacjach damsko-męskich coś urokliwego, ale zdecydowana większość z tych stu osiemnastu minut jest zwyczajnie nudna i nieangażująca, nie wypełnia podstawowej funkcji „złego” filmu – nie zapewnia rozrywki w absurdalnym wydaniu.
Sheena jest dzisiaj klasyką taśm VHS, pozycją powszechnie dostępną, o którą nie toczą się zaciekłe boje na internetowych aukcjach, a którą każdy nerd przejawiający słabość do komiksów i kaset powinien mieć na regale. Podobnie jednak jak w przypadku przywoływanych już kilkukrotnie Wonder Woman i Czarnej Pantery, kontekst jest znacznie ciekawszy niż sam film.
korekta: Kornelia Farynowska