SEXIFY. Czy algorytmy są lepsze w łóżku od mężczyzn?
Choć w polskiej przestrzeni publicznej sporadycznie na poważnie i merytorycznie rozmawia się na temat seksu, to nie oznacza, że od razu muszą powstawać takie seriale jak Sexify.
Rytualne ględzenie nad miałkością polskich seriali trochę mi się znudziło, zwłaszcza że pojawiają się przebłyski nadziei w postaci takich tytułów jak Artyści, Król i Klangor. Niemniej jednak cóż począć, gdy po raz kolejny okazuje się, że rodzimi scenarzyści nie są w stanie na podstawowym poziomie zaskoczyć podjętym tematem i na spokojnie przeprowadzić fabuły od jej zawiązania do samego końca. W kontekście Sexify jak na dłoni można dostrzec największe bolączki polskich produkcji: ślepe podążanie za zachodnimi trendami bez poszukiwania własnego języka wypowiedzi, branie się za tematy „kontrowersyjne” i obrabianie je w mało kontrowersyjny sposób, a przede wszystkim nieumiejętne rozpisanie charakterystyki głównych postaci, niezdolność do stworzenia z nich wielowymiarowych osób, którym można kibicować, współczuć, ewentualnie denerwować się z powodu ich zachowania.
Recepcję Sexify można podjąć na dwa sposoby: „ugryźć” ten serial od strony obranej przez twórców konwencji lub w bardzo mechaniczny sposób zagłębić się w fabułę i prześledzić, jak na poziomie scenariusza odbiorcom obiecywane są pewne wątki, które później nie są w jakikolwiek sposób komentowane. O ile bowiem sympatia do konwencji może zależeć od indywidualnych predyspozycji konsumenckich, o tyle nie da się obronić samej historii. Miały być „wykłady” z polskiej seksualności, ostał się mrągowski kabareton.
Serialowy projekt, na którego czele stanęli Piotr Domalewski i Kalina Alabrudzińska, opowiada historię trzech studentek, które z różnych powodów angażują się w projekt stworzenia aplikacji służącej do wytyczania ścieżek do kobiecego orgazmu. Innymi słowy – wystarczy, że klientka odpowie na kilkadziesiąt pytań, a otrzyma mapę drogową swojego ciała prowadzącą prosto do seksualnej przyjemności. Dla Natalii (Aleksandra Skraba) to szansa na otrzymanie ministerialnego stypendium, dla Moniki (Sandra Drzymalska) po prostu okazja do zakończenia studiów, na których i tak rzadko bywała, z kolei dla towarzyszącej koleżankom Pauliny (Maria Sobocińska) to pretekst do przewartościowania swojego życia, głównie na niwie łóżkowej i w kontekście relacji z narzeczonym.
Już samo zawiązanie akcji, zanegowanie wieloletnich badań Natalii nad stworzeniem aplikacji do optymalizacji snu połączone z sugestią wyrażoną przez wykładowcę dr Krynickiego (Wojciech Solarz), że dziewczyna musi znaleźć bardziej „sexy” temat, brzmi absurdalnie, a to dopiero początek zabawy przygotowanej przez twórców dla klientów Netfliksa. Przypomnijmy, akcja toczy się w trzeciej dekadzie XXI wieku, kiedy to miliony ludzi na całym świecie cierpią na bezsenność, biznes farmakologiczny z tym związany kręci się w najlepsze, a sen jest w zasadzie już jedyną sferą ludzkiej egzystencji, która nie została w pełni skapitalizowana, choć trudno nie odnieść wrażenia, że najwięksi giganci – Netflix, PornHub czy Fortine – walczą ze snem o naszą uwagę. Później jest tylko lepiej – starzy aktorzy zaklęci w swoich stereotypowych ekranowych wcieleniach i manieryzmach, żarty z rysowania penisów na tablicy, dowcipy z księży bojących się wypowiedzieć słowo „seks” w konfesjonale, a wisienką na torcie jest rozmowa bohaterek o idealnym kształcie dildo do masturbacji, czego efektem będzie stworzenie w drukarce 3D modelu przypominającego muchomora.
Największą bolączką Sexify jest niezdolność scenarzystów do zrealizowania złożonych obietnic. Ustami trójki kobiet wielokrotnie snute są deklaracje o rozbijaniu mitów na temat kobiecego orgazmu, a także niszczeniu patriarchalnych struktur myślenia, jeżeli chodzi o damską przyjemność z seksu. Sposobem na walkę z konserwatywnym podejściem ma być napisanie aplikacji, której algorytm zostaje stworzony na podstawie przeprowadzonych wywiadów z wieloma studentkami zamieszkującymi ten sam akademik, co protagonistki. Natalia udostępnia swój pokój dla par żądnych seksualnych uciech, by później je przepytać i uzyskać informacje niezbędne do zrealizowania dyplomowego projektu. Rzecz znamienna: na podstawie orgazmów ponad setki młodych kobiet próbuje dowieść, że w Polsce potrzeba programu do pomocy w osiąganiu orgazmów. Takich głupotek jest więcej, ale nawet ten przykład pokazuje, jak twórcy nie do końca potrafią klarownie wyznaczyć cele, jakie mają osiągnąć bohaterki.
W trakcie ośmiu odcinków serialu nie pojawiają się w zasadzie żadne mity, które należy rozbić. Oczywiście, Sexify nie musi być produkcją edukacyjną, ale czego można się z niej rzeczywiście dowiedzieć na temat kobiecego orgazmu? Jaka wiedza jest dostarczana widzkom? Żadna, ponieważ scenarzyści rejterują przed próbą odpowiedzi na pytania, które sami sobie stawiają w początkowych odcinkach. Jedynym przesłaniem Netfliksowej komedii jest sugestia, że przy pomocy algorytmów rzeczywiście można ulepszyć ludzkie życie. Zdyskursywizowanie sfery seksualnej i sprowadzenie jej li tylko do kwestii mechanicznej, możliwej do wytrenowania jak backhand w ping-pongu, przypomina pierwsze lata XXI wieku, gdy z okładek czasopism pokroju Cosmopolitan biły po oczach nagłówki typu PIĘĆ TRICKÓW NA UDANY SEKS, i nie ma nic wspólnego z dekonstrukcją mitów. Termin „kobiecy orgazm” przewija się wielokrotnie, lecz nigdy nie jest zdefiniowany, wprost opisany, zniuansowany na kwestie biologiczne oraz psychologiczne. Ot, chodzi po prostu o to, żeby był. To zresztą na swój sposób urocze, że na platformie funkcjonującej dzięki algorytmom pojawia się temat zalgorytmizowania ludzkiej seksualności. Czułość, bliskość i spontaniczność to frazesy z innej, minionej już epoki. Wystarczy wstukać na smartfonie kilka informacji i przepis na orgazm gotowy!
Miało być też o „women power”, a otrzymujemy historię o zinfantylizowanych bohaterkach. Ich świadomość, sposób rozmowy na temat seksu wywodzi się z lat, gdy hitem sprzedażowym było Bravo Girl. Oczywiście, zostaje podjęta próba zuniwersalizowania ich postawy, stworzenia wrażenia, że po prostu takie warunki panują w naszym kraju, gdzie nie ma w szkołach edukacji seksualnej, niemniej jednak wydaje się, że to jest sprawa dotycząca tylko trójki kobiet. Reszta, gdy jest zapraszana do ich pokoju na uprawianie seksu i zdawanie z tego relacji w celach naukowych, nie ma problemu z ekspresją własnych potrzeb. Domalewski i Alabrudzińska sugerują, że seks, a zwłaszcza kobieca perspektywa na seks, to temat tabu, ocean tajemnicy i dziewicze terytorium, podczas gdy postacie na drugim planie świetnie sobie z tym radzą. Ba, w serialu Sexify nie ma też żadnych problemów natury rasowej czy tożsamościowej. W jednym z odcinków ksiądz jest czarny (na pewno niektórzy hardzi prawicowcy są z tego powodu wniebowzięci), a w autobusie można spotkać parę całujących się kobiet. Jak widać, prowadzona przez bohaterki narracja jest z gruntu fałszywa, przynajmniej na podstawie tego, co w tle jest przedstawiane przez scenarzystów. W broszurkach marketingowych świetnie prezentują się hasła o Sexify jako serialowej edukacji seksualnej dla młodych Polek, ale na poziomie fabuły taki fakt w ogóle nie ma miejsca. To one mają kłopoty, nie społeczeństwo.
Przepraszam, w pewnym momencie pojawiają się recepty na kobiece bolączki. To prowadzone przez matkę Sandry warsztaty, w ramach których uczestniczki uczą się oddychać waginą i akceptować swoje święte płyny.
Wspomniane problemy bohaterek też są zaprezentowane w stereotypowy sposób. Jak informatyczka/informatyk, to wiadomo, że z seksem musi mieć problem, bo ma umysł ścisły. Jak katoliczka Paulina, to wiadomo, że tylko pod kołdrą, bez mówienia o swoich potrzebach (mimo że narzeczony taki wrażliwy, bo na strzelnicy nie potrafi oddać strzału z broni), pozująca na moralną Matkę Polkę. Jak wyzwolona Sandra, to uwikłana w toksyczną relację z prześladującym ją partnerem. Trajektorie ich losów są poprowadzone w oczywistych kierunkach, nie zostaje podjęta ani jedna próba przełamania schematu związanego z ich osobowościami.
Obrońcy Sexify wykorzystują słowo wytrych, dzięki któremu próbują argumentować wszelkie wybory dokonane przez duet twórców. Konwencja – oto przyczyna wszelkich utyskiwań ludzi. Wystarczy ją zrozumieć i zaakceptować, a optyka ulegnie diametralnej poprawie. Sęk w tym, że nawet w ramach przyjętej komediowej, kolorowej konwencji Sexify prezentuje się czerstwo. Żarty są naprawdę niskich lotów, chyba że kogoś nadal bawi zwrot „zaufaj mi, jestem inżynierem” albo rysowanie penisów na ścianach. Komizm nie powinien być także pretekstem do tak jednowymiarowego przedstawiania mężczyzn, bo jeden wyjątek – adorator Natalii – nie przyłania faktu, że w świecie przedstawionym kobiety mają pecha, że muszą koegzystować z samcami.
Jest kilka elementów Netfliksowego serialu, które zasługują na szacunek. Na pewno warto docenić pracę trzech aktorek, które dostały słaby materiał, a mimo to stworzyły przekonujące role. Znakomicie współpracują z kamerą, unikają sztuczności, wręcz wydaje się, że ich role zostały skrojone pod to, kim są w rzeczywistości. Ponadto, jak na polskie, a także Netfliksowe standardy, pojawia się w Sexify dużo golizny. To dobrze, że w serialu o potrzebie pozbycia się pruderii nie ma purytańskiego podejścia do cielesności. Niby norma, a jednak zaskakująco rzadko spotykana. Poza tym bardzo ciekawy jest soundtrack przygotowany przez Jimka. Wpada w ucho przez dziesięć minut pierwszego odcinka. Pod koniec tego samego odcinka podoba się już trochę mniej, w drugim odcinku owa pętla składająca się z trzech melodii zaczyna męczyć, w piątym odcinku powoduje odruchy wymiotne, a w dziesiątym pozbawia widza zmysłu słuchu. Nie wiem, kto wpadł na pomysł, żeby cały serial zakrzyczeć kilkoma powtarzalnymi piosenkami, ale gratuluję, udało się, wszyscy mają jej serdecznie dosyć.
Sexify od Piotra Domalewskiego i Kaliny Alabrudzińskiej nie jest w żaden sposób materiałem edukacyjnym, nie jest sztychem wsadzonym w konserwatywną obyczajowość Polaków. Serial Netfliksa swoją „kontrowersyjnością” ma wywołać debatę na temat seksualności Polaków, a można go najwyżej potraktować jako pretekst do rozmowy o tym, w jaki sposób o tej seksualności rozmawiamy. Okazuje się, że mimo przestrzeni dla otwartości i różnorodności wciąż, przynajmniej w popkulturze, poruszamy się według ustalonych schematów. Wciąż brakuje u nas takiej produkcji, która mogłaby uczyć, bawiąc. Sexify co najwyżej żenuje.