search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

Savages: ponad bezprawiem

Szymon Pajdak

1 października 2012

Filmorg - grafika zastępcza - logo portalu.
REKLAMA

Oliver Stone, który w latach 80. i 90. należał do ścisłej czołówki reżyserów, ostatnio wyraźnie obniżył loty. Właściwie żaden z jego filmów, które zostały nakręcone po roku 2000, nie przypadł mi do gustu. Nawet sequel „Wall Street”, na który czekałem z niecierpliwością, mając w pamięci doskonałą część pierwszą, okazał się filmem co najwyżej przeciętnym. Na „Savages”, któremu polski dystrybutor nie wiedzieć czemu dodał beznadziejny podtytuł „Ponad Bezprawiem”, szedłem bez specjalnych oczekiwań. Nie powiem, zwiastun wydał mi się ciekawy, a szczątkowe opisy fabuły, na które trafiłem, przeglądając materiały w sieci, zaintrygowały mnie, jednak cały czas miałem w pamięci ostatnie wpadki reżysera „Plutonu”. 

 

Fabuła filmu kręci się wokół dwóch przyjaciół Bena i Chona, którzy dobrani są na zasadzie przeciwieństw. Jeden spokojny botanik i ekonomista, brzydzący się przemocą i wyznający filozofię Wschodu, założyciel fundacji w Afryce, drugi – człowiek od mokrej roboty, weteran z Iraku i Afganistanu. Wspólnie hodują najlepszą marihuanę w Kalifornii, czerpiąc z tego znaczne zyski. Jest jeszcze ta trzecia, O. Dziewczyna, dla której obaj są partnerami, to właśnie ona prowadzi nas przez cały film jako narrator. Całej grupie wydaje się, że tworzą układ idealny, jednak na ich drodze staje kartel narkotykowy, składający im propozycję nie do odrzucenia. Próba postawienia na swoim skutkuje porwaniem O i nakręcającą się spiralą przemocy. 

Muszę przyznać, że film mnie zaskoczył. Zwiastun sugerował szybkie kino akcji z chaotycznym montażem, a tymczasem „Savages” to obraz, w którym fabuła idzie powoli do przodu i oprócz finału, który sprawił, że śmiałem się w kinie ze swojej własnej naiwności, nie przyśpiesza nawet na moment. Historia, mimo że wielowątkowa, to jednak nie jest specjalnie skomplikowana. Można powiedzieć, że została zbudowana na stereotypach i schematach, co wcale nie jest minusem. Mamy tutaj męską przyjaźń, miłość, zemstę, problemy rodzinne i korupcję, wszystko jest jednak na tyle przejrzyste i atrakcyjne, że nawet przez chwilę nie poczujemy się zagubieni czy znużeni.

 

Montaż jest dynamiczny, i chociaż właściwie nie można nazwać go chaotycznym, to jednak w początkowej fazie filmu miałem wrażenie, że niektóre ujęcia i wstawki bardziej pasowałyby do Tarantino. Później przestało mi to przeszkadzać. Stone wyraźnie się bawi, przeskakując z jednego miejsca w drugie, podróżuje od Kalifornii do Meksyku i z powrotem, a co najważniejsze – stroni od politycznych komentarzy i skutecznie ukrywa swoje lewicowe upodobania. Można co prawda wyczuć, co reżyser myśli na temat kapitalizmu i legalizacji marihuany, którą wręcz gloryfikuje, czyniąc z niej lekarstwo, środek przeciwbólowy i sposób na spędzanie wolnego czasu, ale robi to na tyle subtelnie, że jestem skłonny przymknąć na to oko. Film jest brutalny i niektóre momenty (zwłaszcza scena tortur) sprawią, że osoby wrażliwsze odwrócą wzrok od ekranu, aczkolwiek sposób, w jaki ta przemoc jest podana, bardzo mi się spodobał. Nic nie jest tutaj zrobione na siłę. Reżyser nie stara się szokować, pokazuje to wszystko jakby mimochodem, od niechcenia dając nam do zrozumienia, że jest to coś normalnego dla środowiska, w jakim się znajdujemy. 

Pod względem aktorstwa film jest bardzo nierówny. Niestety główni bohaterowie są zwyczajnie nudni, a przoduje w tym Blake Lively jako O. Jej sposób gry i narracja miały chyba w założeniu pokazywać dziewczynę wiecznie upaloną trawką, która opowiada o wielkiej przygodzie. W praktyce wyszło apatycznie, nijako i momentami irytująco. Aaron Johnson i Taylor Kitsch jako Ben i Chon grają poprawnie, bez fajerwerków, ot – zwykłe  postacie prosto z gotowego szablonu, dobrane na zasadzie przeciwieństw. Nie jest to specjalnie złe, ale też nie porywa. Na szczęście Stone zatrudnił Benicio Del Toro, który kradnie każdą scenę, w jakiej się pojawi! Jest brutalny, pozbawiony jakichkolwiek skrupułów i niesamowicie obrzydliwy, a jednak podczas seansu nie można oderwać od niego wzroku i wręcz czeka się na moment, w którym pojawi się po raz kolejny. Trzeba przyznać, że spora w tym zasługa jego aparycji. Bujna fryzura i gruby wąs w połączeniu z wiecznie podkrążonymi oczami i okrutnym charakterem (podszytym jednak czarnym humorem) robią piorunujące wrażenie. Dobrze spisała się również Salma Hayek w roli szefowej kartelu, który został jej w spadku po mężu. Bezwzględna, twarda, a jednocześnie próbująca wypełnić pustkę, jaka została jej po odrzuceniu przez córkę. W niewielkiej roli pojawił się także John Travolta jako agent federalny. Mimo że aktor nie dostaje zbyt wiele czasu ekranowego, to odgrywa ważną rolę w całej historii i widać, że nieźle czuje swoją postać, chociaż nie da się ukryć, że momentami lekko szarżuje. 

 

Obrazu dopełniają piękne zdjęcia, zwłaszcza te z początku filmu, kiedy to jesteśmy raczeni cudownymi widokami Long Beach, które mogłyby z powodzeniem znaleźć się w reklamie agencji handlującej nieruchomościami w tym regionie. Plaże, palmy, surferzy, dziewczyny w bikini, a w tle spokojna chilloutowa muzyka z wyraźnie wyczuwalnymi meksykańskimi naleciałościami. 

Jaki jest więc najnowszy film Olivera Stone'a? Zaskakująco dobry! Przed seansem miałem obawy, czy reżyser nie pokusi się znów o moralizatorstwo i polityczne aluzje, na szczęście nic takiego nie miało miejsca i dzięki temu dostaliśmy obraz bezkompromisowy, brutalny i wulgarny, skąpany w kalifornijskim słońcu oraz oparach dymu marihuany. Można przyczepić się do słabego aktorstwa lub zbyt wolnego tempa opowieści, ale są to jedynie drobne skazy. „Dzikusami” Stone pokazuje, że nie zapomniał, jak robić dobre kino i mimo że daleko im do największych dzieł tego reżysera, to pierwszy krok w stronę powrotu na dobrą drogę został zrobiony – mam nadzieję, że nie ostatni.

 

https://www.youtube.com/watch?v=KC2zbOwbeEs&feature=player_detailpage

REKLAMA