search
REKLAMA
Kino klasy Z

Sadako vs Kayako

Jarosław Kowal

30 listopada 2016

REKLAMA

Ring i Klątwa to serie, które zna każdy. Nie trzeba być fanatykiem j-horroru i nie trzeba darzyć filmów grozy specjalnymi względami, żeby mieć świadomość istnienia tych dwóch potężnych marek. Niestety po Ringu z 1998 roku oraz Ju-On z 2002 roku jakość kolejnych produkcji dramatycznie spadła, przemieniając je w coraz bardziej przewidywalne, przerysowane powtórki z rozrywki. Spotkanie Sadako i Kayako miało tchnąć nowe życie w mocno wyeksploatowane postacie, ale cel udało się zrealizować tylko w niewielkim stopniu.

Sadako pojawiła się na Zachodzie jako pomysł świeży i wyjątkowy. Była dla horroru tym, czym dla gier wideo na całym globie stał się Wiedźmin – nową narracją głęboko zakorzenioną w lokalnym folklorze. Literatura definiuje ją jako yūrei, czyli w dużym uproszczeniu po prostu ducha, a ściślej rzecz ujmując – onryō, ducha żądnego zemsty. Tradycyjnie zmory tego typu nosiły białe odzienie, a z ich głów zwisały długie, czarne włosy… Mało tego, bohaterką jednej z najpopularniejszych historii o duchach w Japonii jest Oiwa, której lewe oko jest osadzone nieco niżej od prawego; a inna postać (Okiku) zginęła w odmętach studni. Brzmi znajomo? To, co dla nas okazało się egzotyczne i zaskakujące, w Japonii było podobne do opowieści o bazyliszku, lecz w odróżnieniu od ekranizacji przygód wiedźmina nie wywoływało salw śmiechu na sali kinowej. Japończycy zadbali o atmosferę i estetykę filmu, które uczyniły go niemal arthouse’ową pozycją. Niestety żaden z sequeli nie dorównał temu poziomowi, łącznie z Sadako vs. Kayako.

sadako-1

W pierwszych minutach reżyser doskonale buduje napięcie aż do momentu, w którym stojąca na drugim planie Sadako korzysta z superszybkości Flasha, aby przemieścić się o kilka kroków i wydać przy tym jeden z tych stockowych, znanych z dziesiątek filmów dźwięków. To niespełna piąta minuta i już staje się jasne, że dwa grzechy główne serii zostaną powielone. Pierwszy to zbyt duża dosłowność. Potęgą Ringu Hideo Nakaty było nieustanne budowanie napięcia, utrzymywanie go do ostatnich minut, bez zbędnych jump scare’ów i hałasów, które mogłyby odwrócić uwagę od jedynego źródła terroru – Sadako. Ona sama pojawiła się w pełnej krasie dopiero pod koniec filmu i chociaż wypełzała z telewizora, to sprawiała wrażenie przerażająco rzeczywistej.

Będę z wami szczery – pierwszym, co zrobiłem po powrocie z kina, było narzucenie obrusa na telewizor. To był ostatni raz, kiedy poczułem realny, długoterminowy strach po seansie. Zresztą nie tylko ja. Popularną „rozrywką” w tamtym czasie było włączanie „przeklętej” kasety na imprezach i radowanie się widokiem uciekających gości. Osiągnięcie takiego efektu wymaga jednak powściągliwości, na którą w ostatnich latach w mainstreamowych produkcjach odważył się tylko David Robert Mitchell, tworząc Coś za mną chodzi. Sadako vs. Kayako jest natomiast kolejną produkcją, w której postawiono na dziesiątki drobnych wybuchów zamiast na potężną eksplozję w finale. To może wywoływać strach, ale zapomnicie o nim piętnaście minut po wyłączeniu odtwarzacza.

sadako-2

Drugi grzech jest znacznie bardziej powszechny (aczkolwiek pojawiają się już tendencje do odchodzenia od niego, na przykład Przebudzenie Mocy) – fatalne efekty komputerowe. Kiedy połamana Sadako czy jeszcze bardziej zniekształcona Kayako wiły się na ekranie w pierwszych częściach swoich brutalnych przygód, z jednej strony jasnym było, że są istotami nadnaturalnymi, nieistniejącymi w naszym świecie; z drugiej trudno było się pozbyć kołaczących w głowie wątpliwości: „A może jednak nie?”. Przecież nie tak trudno wyobrazić sobie osobę z fizycznymi deformacjami, która porusza się we wzbudzający strach sposób. Wystarczy jednak dorzucić efekty CGI i czar natychmiast pryska, przenosimy się do świata całkowitej fikcji.

Chwilę po nierównym początku filmu poznajemy profesora Morishige, czyli doktora Loomisa z Halloween 2 według Roba Zombiego w wersji japońskiej. Przemądrzałego badacza ulicznych mitów nie da się polubić, a każda scena z jego udziałem woła o pomstę do Sadako (albo Kayako). Absolutnie bezwzględną antypatię wywołuje jednak dopiero swego rodzaju płatny egzorcysta – Keizo. Fani anime doskonale znają ten typ – arogancki, pewny siebie, rozczochrana grzywa, niechlujny ubiór, drań ze złotym sercem. W Kraju Kwitnącej Wiśni to jeden z najbardziej oklepanych archetypów. Zazwyczaj podobne postacie wywołują u mnie dużą dawkę sympatii, ale tutaj mamy do czynienia z kompletnym brakiem osobowości, płytką, schematyczną kreacją, która zamiast intrygować – irytuje. Na szczęście Yuri i Suzuka – dwie potencjalne final girls (finału nie zdradzę) – stanowią wystarczającą przeciwwagę, aby bez przymusu dotrwać do ostatniej minuty filmu. Nie są to złożone, wielopoziomowe postacie, ale nie są także mięsem armatnim, którego losy pozostają obojętne dla widza niczym losy anonimowych nastolatków wymyślonych jako pożywka dla Jasona Voorheesa i Freddy’ego Kruegera w ich wspólnym filmie.

sadako-3

Rozwój technologii to jeden z największych wrogów współczesnego horroru i tym razem nie mam na myśli efektów komputerowych. Kiedyś wystarczyło kogoś zamknąć w ciemnym budynku, żeby stworzyć nastrój grozy; teraz natychmiast pojawia się myśl: „Dlaczego on/ona nie użyje komórki?”. Filmowcy zdają sobie sprawę z pełnej świadomości widzów co do czasów, w jakich żyją, i albo wymyślają absurdalne zagrania typu brak zasięgu lub rozładowana bateria, albo zabierają akcję w przeszłość, do lat siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych. W przypadku Ringu problem jest jeszcze większy, bo kto dzisiaj korzysta z VHS-ów? Mam akurat dość pokaźną prywatną kolekcję, więc znajduję się w grupie narażonej na nawiedzenie, ale taśma stała się technologią tak archaiczną, że wywołanie z niej ducha jest równie prawdopodobne, co odnalezienie mumii we własnej piwnicy.

Kôji Shiraishi zgrabnie wybrnął z tego problemu, rozpoczynając właściwą część historii od scen, w których dwie koleżanki kupują stary magnetowid i zamierzają za jego pomocą przenieść film z wesela rodziców na DVD. Okazuje się jednak, że w odtwarzaczu jest już inna kaseta oraz… pukiel czarnych włosów. Wątek technologiczny mógłby stanowić znakomitą bazę dla późniejszych wydarzeń, ale niestety znika na rzecz chociażby absurdalnych egzorcyzmów.

Najważniejsze jest to, że Sadako i Kayako stają naprzeciw siebie w sposób niewymuszony. Scenariusz jest prosty i dziurawy, ale wiarygodnie usprawiedliwia spotkanie dwóch onryō, choć jeżeli podliczyć czas ekranowy każdego z nich, to niewątpliwie Sadako jest tu Batmanem, a Kayako Supermanem (jak dobrze, że w filmie nie pojawia się żadna Martha!). Finałowa walka nieco zawodzi przez nadużycie marnego CGI, ale dla fanów obydwu serii i tak będzie to przyzwoita rozrywka. Dla pozostałych… Pozostałym zdecydowanie odradzam sięganie po film Kôjiego Shiraishi. Tylko wcześniejsze wciągnięcie się w mitologię tytułowych postaci pozwala na wystarczające przymrużenie oka, aby odnaleźć w tej produkcji jakiekolwiek plusy. Szkoda, że Ringu i Ju-On z siejących grozę obrazów stały się filmami klasy B, ale na szczęście są to solidne filmy klasy B.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA