ROLLING THUNDER REVUE. Legendarna trasa Boba Dylana i Scorsese bawiący się naszą wyobraźnią
Beatlesi u szczytu sławy obrośli taką legendą, że mity powstające w tych czasach, choćby ten o zmarłym Paulu McCartneyu, są aktualne do dzisiaj i mają się dobrze. Sam Lennon naśmiewał się z robienia z nich nie wiadomo kogo, jednak najmocniej mierziło go interpretowanie tekstów w pokrętny, błędny sposób. Aby wykpić tego typu zagrania, napisał piosenkę Glass Onion, szydzącą z fanów mających obsesję na punkcie Beatlesów. Minęło wiele lat, a Bob Dylan, wielki pieśniarz Ameryki, wraz z Martinem Scorsese dokonał rzeczy podobnej, na większą skalę. Nakręcili dokument o psychodelicznej trasie, Rolling Thunder Revue, będący zarówno swoistą dekonstrukcją ówczesnych mitów, jak i zabawą formą, wprowadzającą swoje własne miraże.
Wyobraźcie sobie sytuację, w której historyczne materiały łączy się z nowymi nagraniami, by stworzyć dokument w połowie autentyczny, a w połowie fikcyjny. Projekt Rolling Thunder Revue taki jest, to jakby próba opowiedzenia historii dawno temu powstałej, ale pokolorowanej na nowo i odżywionej. Udokumentowane doświadczenia łączą się z autorską fikcją, by nie tylko zmylić oglądającego, ale zaprosić go, rzecz jasna, do wzięcia udziału w tytułowej zabawie zgaduj zgadula – tylko od nas zależy, co uznamy za fałsz, a kiedy rzeczywiście zostaniemy zmanipulowani. To koncepcja, której raczej mało kto się spodziewał, ale idzie się wczuć i ta wariacka wizja ma w sobie coś kuszącego; choć z czasem wyłapiemy nutkę kłamstwa, dalej będziemy chcieli poznać opowieść o trasie koncertowej Boba Dylana.
How does it feel / To be on your own śpiewa Dylan w Like a Rolling Stone, jego czołowym hymnie i dokładnie tak możemy się poczuć, poznając sfabularyzowane zapiski całej trasy koncertowej, jej początków, aż do samego końca. Wspomnienia bohatera filmu, który staje się głównym tematem ponaddwugodzinnej przygody, z początku wydają się w porządku, ale prędko przybierają dziwną formę. Przedstawiona historia nazwy trasy budzi podejrzenia, a sam Dylan gada w większości o nic nieznaczących drobnostkach, często dezorientujących widza. Pojawiają się przyjaciele, współtowarzysze, uczestnicy – natłok ich nazwisk przeraża, my zaś zastanawiamy się, kto tak naprawdę miał przyjemność partycypować w tym nieco urojonym koncertowaniu.
Istotny jest tutaj sposób, w jaki Scorsese pragnie ukazać trasę Rolling Thunder Revue – korzystając ze swojego nowo powstałego materiału, czerpie przy tym z fragmentów filmu z 1978 roku, Renaldo i Clary, kręconego przez Dylana na potrzeby trasy, już wtedy uważanej za coś zgoła odmiennego. Często zatem wypowiedzi postaci to w istocie elementy produkcji sprzed czterdziestu lat, zwięźle wplątane w “linię fabularną” budowaną przez reżysera. Sam twórca korzysta przy tym z pomocy największych gwiazd – w filmie zobaczymy młodą Patti Smith, tłumaczącą swój udział Sharon Stone, samą Joan Baez – ale słuchając ich wywodów, wciąż musimy mieć się na baczności. Każdy może okazać się perfidnym kłamcą.
Dopełnieniem stają się muzyczne przerywniki, ukazujące energię i ogromny trud włożony w ten nieobliczalny projekt. Dylan bawi się na scenie, widać w nim masę pasji, miłość do muzyki, do życia, i również o tym traktuje dokument króla filmów gangsterskich. Nie ma tu miejsca na niepotrzebne odstępstwa, twórcy skupiają się na wszystkim, co związane z samą trasą i aspektami z nią połączonymi. Bynajmniej nie jest to produkt idealny, ta skromna mozaika stworzona przez Scorsese jest chwiejna, niestała – chociaż wygląda jak dokument pewnie zrealizowany, to zaczyna nudzić pod ciężarem swej ambicji. W połowie trasy zdajemy sobie sprawę, że trudno się w to wczuć, dalej bowiem nie wiemy, czy to, co oglądamy, jest prawdą, czy nie; najwidoczniej zabawa z widzem srogo kosztuje. Wypada znać osobowość Boba, by docenić smaczki obecne w filmie i jego klimat.
Inteligentnie wplątane są tu wydarzenia w USA z tego okresu – różnorodne ruchy wychodzące na ulice, przemowy Nixona, czas narkotyzowania się przez młodych obywateli – trasa Dylana wkomponowała się w parę kluczowych dla Ameryki chwil roku 1975, co tylko nadaje mu autentyzm, którego czasem brakuje. Lecz Scorsese wie, co robi – to dokument skonstruowany z werwą, łatwo go podziwiać, jeszcze prościej docenić i zacząć wielbić, ponieważ samo gorączkowe wykonanie napawa nas chęcią puszczenia sobie – po raz kolejny – Highway 61 Revisited.
Rolling Thunder Revue to całkiem niezła propozycja przed premierą długo oczekiwanego Irlandczyka. Zwariowany rollercoaster, tylko chwilami zwalniający, to wciąż elektryzujące doświadczenie, z którym każdemu wypadałoby się zapoznać – Dylan robi swoje, a my zaczynamy podśpiewywać jego piosenki; to się nazywa magia koncertowego kina.