search
REKLAMA
Nowości kinowe

Rodzinne rewolucje

Karol Barzowski

8 lipca 2014

REKLAMA

7606147.3Wyrok zapadnie w trybie natychmiastowym – „Rodzinne rewolucje” to najlepszy film z udziałem Adama Sandlera od bardzo dawna. Pytanie brzmi: czy aby na pewno świadczy to o jakiejkolwiek wartości tego tytułu?

Amerykański komik mniej więcej od „Dużych dzieci” z 2010 roku zdecydowanie nie ma dobrej passy (a i wcześniej zdarzały mu się przecież wtopy). Pięć Złotych Malin i kolejne pięć nominacji do tej „nagrody”, jakie otrzymał przez ostatnie cztery lata, mówią same za siebie. Sandler, grający w kolejnych filmach właściwie ciągle tę samą rolę, zaczął być trochę parodią własnego siebie. Widzowie poczuli się znudzeni i zmęczeni błaznem stale strojącym głupie miny. Niby sprawdzona formuła zaczęła się wyczerpywać – niech świadczy o tym choćby klapa, jaką zrobił film „Spadaj, tato” sprzed dwóch lat. W USA wpływy z kin zwróciły jedynie połowę kosztów produkcji. Mimo że najnowszy film Sandlera hitem box-office również nie zostanie (premiera razem z najnowszą odsłoną serii „X-Men” nie wskazywała zresztą na inny rozwój wydarzeń), może okazać się tytułem, który pozwoli mu nieco naprawić swój filmowy wizerunek. Mamy tu bowiem do czynienia z produkcją różniącą się od jego ostatnich „wyczynów” – Sandler gra tym razem oszczędniej, nie robi z siebie typowego głupka, a zamiast salw śmiechu próbuje wzbudzić raczej życzliwy uśmiech.

BLENDED

ALE O CO CHODZI?

„Rodzinne rewolucje” to próba powrotu do starego, dobrego przepisu na sukces – po raz kolejny aktor spotkał się na planie z Drew Barrymore oraz reżyserem ich wspólnego przeboju „Od wesela do wesela” Frankiem Coraci. I choć film ten jest dla Sandlera z pewnością krokiem w dobrą stronę, mimo najlepszych chęci trudno uznać go za cokolwiek wykraczającego poza przeciętną, letnią rozrywkę.

O czym to wszystko jest? No cóż, scenariusz nie należy do najbardziej oryginalnych wytworów ludzkiej wyobraźni. Opiera się na prostych schematach sprowadzających się do (wykorzystanej już w kinie na wszelkie możliwe sposoby) puenty, „Kto się czubi, ten się lubi”.

W pierwszej scenie filmu oglądamy samotnych rodziców, Jima i Lauren, którzy po namowach wspólnej znajomej postanowili umówić się na randkę w ciemno. Wszystko idzie jednak nie tak jak powinno. Jedno drugiemu strasznie działa na nerwy, spotkanie ostatecznie okazuje się być porażką, a Jim i Lauren nie chcą się już nigdy więcej widzieć na oczy. Wskutek mocno naciąganych okoliczności (które ratuje znana z „Druhen”, prześmieszna Wendi McLendon-Covey) oboje trafiają jednak wraz ze swoimi pociechami do tego samego afrykańskiego kurortu. Mało tego, muszą w nim udawać szczęśliwą, kochającą się rodzinę.

sandler-barrymore-blended

Gdzieś widziane, gdzieś słyszane? Oczywiście. Sztampą zalatuje tu na kilometr, i to nie tylko, jeśli chodzi o podstawowy szkielet fabuły, ale też poszczególne wątki: relacje rodziców z dziećmi, romans między dwójką osób, których teoretycznie nic nie łączy czy nawet obraz wakacji w Afryce. Zaskoczeń w „Rodzinnych rewolucjach” się nie doświadczy – to jasne jak afrykańskie słońce. Sandler będzie prostakiem o dobrym sercu, który otworzy się na nowe doznania i odnajdzie w sobie drzemiące pokłady romantyzmu. Barrymore to perfekcyjna pani domu, która wreszcie trochę wyluzuje. Dzieciaki zaś, jak zwykle w tego typu produkcjach, zapewniać będą niezłą dawkę humoru.

NOSOROŻCE MAJĄ FUN

A propos humoru… Coraci, reżyser „Hecy w zoo” czy „Klik: I robisz co chcesz”, trochę gubi się w tym, jak prowadzić ma tę historię. Dobrze wychodzi mu pokazywanie przeciwno-płciowych rozterek głównych bohaterów – rozwiedzionej matki mającej dwóch synów oraz wdowca z trzema córkami. Scena, w której Jim jedzie do sklepu kupić córce podpaski lub ta, w której Lauren odkrywa, że jej syn masturbuje się do zdjęcia swojej opiekunki, naprawdę śmieszą. Cały wątek samotnego rodzicielstwa jest schematyczny aż do bólu, ale Sandler i Barrymore wraz z gromadką swoich filmowych pociech całkiem dobrze go odgrywają. Poza tym zawiera on w sobie niemałe pokłady uroku i ciepła, idealnie wpisujących się w ton familijnej komedii. Niestety, Coraci do tych sprawdzonych, ale sympatycznych żartów, dodaje też zdecydowanie ciężkawe. Mamy tu więc staruszkę wylatującą w powietrze po wypadku na quadzie czy idiotyczną blondynkę, którą podnieca, gdy jej dwa razy starszy partner chucha jej śmierdzącym oddechem prosto w usta…

BLENDED

„Hecę w Afryce” zapewniać miały też oczywiście zwierzęta. Reżyser szczególną sympatią darzy chyba nosorożce, które pokazuje kopulujące w najmniej odpowiednich miejscach i czasie, a także o mały włos rozrywające „baginę” lecącej nad nimi Drew Barrymore. Zabrakło tylko nosorożca robiącego gigantyczną kupę… Ponadto, Coraci wielokrotnie testuje cierpliwość widza i sprawdza, jak wiele razy powtórzyć można jeden żart, aby wciąż śmieszył. I tak, nie wystarczy tylko uderzyć głową śpiącego dziecka o ścianę, ale trzeba ten sam gag pokazać minimum pięć razy. Bo a nuż ktoś się jeszcze zaśmieje… Podobnie jest z motywem pojawiającego się znikąd afrykańskiego chóru, który komentuje wydarzenia na ekranie. W pierwszych dwóch, może trzech scenach śmieszy; potem – jedynie denerwuje. A wprowadzany jest z uporem maniaka niemal co 10 minut…

OD KOMEDII DO KOMEDII

Jest jednak coś, co ratuje ten film na każdej płaszczyźnie. Coś, co sprawia, że tę sztampową, nierówną komedię łyka się właściwie jednym tchem, niczym zimne piwo w upalny, letni dzień. Mianowicie – chemia pomiędzy odtwórcami głównych ról. Jest to o tyle istotne, że w zalewie kom-romów, z których jeden jest bardziej podobny do drugiego, owa chemia i pewna magia wyłaniająca się z ekranu okazują się być kluczowe do wzbudzenia sympatii widzów. Nie wiem jak ona to robi, ale Drew Barrymore w jakiś sposób wyciąga z Sandlera wszystko, co najlepsze. „Rodzinne rewolucje” są ich trzecim spotkaniem na ekranie i za każdym razem dopasowanie to okazywało się być świetnym pomysłem (ciekawostka: w filmie w epizodach występują aktorzy znani z „Od wesela do wesela” i „50 pierwszych randek”).

Barrymore i Sandler znają i lubią się prywatnie, co dobrze wpływa na ich filmową współpracę. Tutaj, choć zaliczają typowe przystanki komediowego romansu, od niechęci do wielkiej miłości, robią to z wielkim wyczuciem. Widać, że dobrze dogadywali się nie tylko ze sobą, ale też ze swoimi filmowymi dziećmi. A takie zrozumienie to główny czynnik wpływający na sukces tego typu produkcji. W końcu, aby dobrze bawić się w kinie, trzeba najpierw uwierzyć w to, że bohaterowie dobrze bawią się sami ze sobą. W tym przypadku było tak z pewnością – zarówno na planie, jak i pomiędzy ujęciami.

Choć myślałem, że po świetnie przyjętej roli Barrymore w „Szarych ogrodach” oraz urodzeniu swojego pierwszego dziecka aktorka zechce spróbować ról innego typu, trzeba przyznać, że w lekkich komediach jest dobra jak mało kto. Ma odpowiednią charyzmę do takich produkcji i świetnie umie to wykorzystać. Nie inaczej jest w „Rodzinnych rewolucjach”. Barrymore wraz z Sandlerem ciągną ten film na swoich barkach i ostatecznie ratują go przed kompletnym blamażem. Powtarzalny, niezbyt śmieszny scenariusz dzięki nim ożywa i staje się ciepłą komedią o współczesnej rodzinie – niepełnej, skomplikowanej i wymagającej ciągłej współpracy.

Pomimo oczywistych błędów i wpadek, „Rodzinne rewolucje” okazują się być całkiem przyjemną rozrywką na upalny dzień, gdy łakniemy klimatyzacji i łatwego relaksu, z mózgiem w trybie uśpienia. To typowo letni film, niewzbudzający większych emocji, ale z pewnością wystarczający dla wielu widzów szukających chwili rozluźnienia. Działa jak małe piwko – nawet, gdy nie jest to nasze ulubione, butelka wydaje się dziwna, a sklepowa lodówka włączona była jedynie na pół regulatora, i tak robi, co do niego należy. Daje chwilowe orzeźwienie. Nic więcej. Ale czasami tyle wystarcza.

REKLAMA