Rock the Kasbah. Kasa, misiu, kasa.
W pieśniach VII-VIII Boskiej komedii Dante spotyka potępionych za gniew, zazdrośników, ludzi leniwych i pesymistów. Pesymistami w wypadku Rock the Kasbah są dwa najgłośniejsze nazwiska biorące udział w tym filmie, natomiast leniwymi są reżyser i scenarzysta.
Film opowiada historie menadżera-megalomana Richiego Lanza (Bill Murray), który wraz z swoją gwiazdeczką Ronnie (Zooey Deschanel) wyjeżdża do Afganistanu, by zorganizować trasę koncertową po amerykańskich bazach wojskowych. Wszystko dość szybko się sypie i Lanz zostaje na lodzie. Poznaje twardego najemnika Briana (Bruce Willis) i fenomenalną afgańską dziewczynę Selimę (Leem Lubany), której największym marzeniem jest wystąpić w Afgan Star (ichniejszej wersji Voice of Poland). Oczywiście pasztunki nie mogą śpiewać, zwłaszcza publicznie, i to na tym problemie jest osnuty cały film.
Jedyny element, co do którego nie można mieć żadnych zastrzeżeń, to ścieżka dźwiękowa. Knockin’ On Heaven’s Door czy Smoke on the Water są wszystkim doskonale znane. Niestety oprócz kilku przyjemnych kawałków jest źle. Bardzo źle.
Wydaje mi się, że zarówno Murray, jak i Willis wiedzieli, że ten film nie ma prawa się udać, więc grają minimalistycznie, nie próbują ulepić czegokolwiek z tego scenariusza. Niemal czuć, jak zerkają na niewidoczne zegarki, zastanawiając się, „kiedy to się wszystko skończy?”. Liczę na to, że wzięli udział w tym filmie tylko dla gaży, że nie kryły się za tym żadne inne intencje. Bo materializm jestem w stanie zrozumieć, ale ślepotę na ewidentne braki scenariuszowe – nie.
Ten nieszczęsny skrypt, który wydaje się raczej dezorientować aktorów, niż ich nakierowywać, jest wielką hałdą piachu, która pogrążyła Rock the Kasbah. Jest pełen dziur, niedopowiedzeń i zwykłego śmiania się z logiki. Przyznam, że próbowałem złączyć całą historię w jedną, spójną całość, ale po prostu się nie da. Najgorsze jest to, że film z tym się nie kryje, tylko po prostu w chwili, gdy powinien coś wyjaśniać, dostajemy cięcie i kolejną scenę bez odwołania do poprzedniej.
Jedyny moment, w którym można się uśmiechnąć na tej komedii, to (nieświadomie) autoironiczny fragment, gdy Lanz, oceniając zapiski z wojny Briana, które ten ma zamiar opublikować, mówi: „Są dziesiątki pamiętników najemników na rynku. Twojemu brakuje jakiegoś haczyka, który sprawi, że ludzie go kupią”. W pozostałych scenach dramat, humor straszliwie nieśmieszny, niestrawny, bo jak można próbować skrzywić wargi w uśmiechu, gdy Murray z pomalowanymi ustami leży nagi, przywiązany do łóżka, i odwiedza go amerykański żołnierz (komizm sytuacji ma polegać na tym, że młokos jest taki niedoświadczony w „tych sprawach”).
Słabiutkie dialogi, drętwe aktorstwo wszystkich drugoplanowych postaci, wreszcie pewien brak autentyczności Afganistanu jako takiego – to wszystko składało się na słabość Rock the Kasbah. Akcja filmu działa się w początkach amerykańskiej okupacji, tymczasem brak było jakiegokolwiek uczucia zagrożenia. Ewidentnie niewykorzystany potencjał.
Dość powiedzieć, że jedyny moment, w którym zacząłem oglądać film z uwagą, to chwila, w której bohater był o włos od śmierci. Niestety, nie poległ.
„I am not a loser, I’m a quitter” – mówi o sobie Lanz. Szkoda, że reżyser nie zastosował się do tego powiedzonka swojego głównego bohatera. Być może gdyby film nie trwał prawie dwóch godzin, nie byłby taką porażką. Każda kolejna minuta pogrążała Rock the Kasbah.
Jeśli szukacie podobnego filmu o odnajdywaniu się cywilów w świecie pogrążonym w wojnie, to sięgnijcie po Good Morning Vietnam. Nie ma nawet co porównywać do siebie tych dwóch obrazów, jednak tematyka jest na tyle podobna, że skłania do rekomendacji dzieła Levinsona.
korekta: Kornelia Farynowska