REPRODUKTORKI. Baaardzo niepoprawny politycznie horror science fiction
… mężczyzn i kobiet w Hollywood, po najgłośniejszym sprzeciwie w historii tej branży – mógłby wydawać się co najmniej nietaktem, ale nie dajmy się ponieść “politycznej poprawności”, bo możemy przez nią utracić ważne narzędzie prowokujące do dyskusji – kij. Kij, który służy do wtykania w mrowisko.
Napisałem o “politycznej poprawności” w cudzysłowie, bo nie ma dla niej jednolitej definicji, dla każdego może oznaczać coś innego, a w dużym uproszczeniu chodzi o dokładanie wszelkich starań, by nie obrazić przeróżnych grup społecznych. Ważny element – o którym często się zapomina, a którego brak sprawia, że “poprawność polityczna” przez wielu postrzegana jest jako cenzura – to “sprawiedliwość” osądów. Niesprawiedliwe byłoby zatrzymanie kierowcy, poddanie kontroli i wlepienie mandatu tylko z powodu koloru jego skóry; sprawiedliwe dokonanie tych samych czynności przy przekroczeniu przez niego prędkości niezależnie od tego, jak wygląda. Można by długo dyskutować na temat istoty sprawiedliwości i jej definicji, ale w odniesieniu do filmu Reproduktorki istotne jest to, że przemoc gumowego stwora z innej planety stosowana na niewinnych, ziemskich kobietach, nie jest celem samym w sobie. Owszem, ukazano ją przez pryzmat tandety charakterystycznej dla filmu klasy B i z tego powodu może śmieszyć, niemniej Tim Kincaid (reżyser i scenarzysta w jednym) nie napisał instrukcji działania, lecz przestrogę.
“Modelka, aktorka, reporterka, pielęgniarka… wszystkie piękne, ale dla najeźdźców z kosmosu to tylko… REPRODUKTORKI” – dzisiaj nikt nie śmiałby zaproponować takiego hasła reklamowego, ale na okładkach kaset VHS z lat 80. aż roiło się od podobnych dziwactw. Obraźliwe? Niektórzy twierdzą, że tak i że nie należy zasłaniać się uczestnictwem w niewinnej, hołdującej kiczowi rozrywce. Współczesne recenzje filmu Reproduktorki często koncentrują się wyłącznie na treści znanej właśnie z opisu – kosmiczny najeźdźca wabi młode dziewice, by w akcie brutalnego gwałtu zmuszać je do wydawania na świat swojego oślizgłego potomstwa, a w dodatku w filmie aż roi się od przydługich scen nagości rodem z soft porno, które z perspektywy fabuły są tak samo uzasadnione, jak obecność Jar Jar Binksa w świecie Gwiezdnych wojen. To wszystko prawda, niemniej ton tej – w niektórych kręgach kultowej – produkcji absolutnie nie podżega do gloryfikacji zbrodni. Wręcz przeciwnie – w tak taniej, źle zagranej historii znalazło się miejsce na refleksje. Płytkie, ale przecież poważny komentarz społeczny zakrawałby tu na kpinę.
Posłużę się moją ulubioną anegdotką, którą opowiadałem znajomym już dziesiątki razy, za każdym razem odpowiadając na pytanie, jak mogę oglądać tak złe filmy. Na początku XX wieku w Stanach Zjednoczonych działał złodziej o wyjątkowym drygu do swojego fachu – Willie Sutton. Jego kariera trwała cztery dekady, w ciągu których trzykrotnie uciekał z więzienia. Zapytany o to, dlaczego napada na banki, odpowiedział krótko: “Bo tam są pieniądze”. Z popkulturą czy jej szczególnym odłamem, filmem klasy B, jest podobnie – tam są ludzie. Dlatego uważam, że antywojenne przesłanie z Planu dziewięć z kosmosu albo ekologiczne refleksje z oryginalnej Godzilli czy The Green Inferno Eliego Rotha mają większą moc oddziaływania niż kino artystyczne, do którego zazwyczaj podchodzą ludzie o już jasno sprecyzowanych poglądach, widzowie dojrzali. Krytykowanie na przykład masowej wycinki drzew w tego rodzaju obrazach to nawracanie nawróconych, co innego, kiedy banda przyjaciół ogląda fatalnie zmontowany, zagrany przez amatorów i wywołujący kompulsywny rechot komedio-horror, i nagle uderza o drugie dno, które po seansie może pozostawić w nich ślad. Prawdopodobnie nie świadomą refleksję, ale może chociaż zauważenie problemu.
Gwałt w filmie Reproduktorki nie jest jedynie wizualizowany. Jest przez bohaterki omawiany, ubierany raz w strach, raz w skrajną nienawiść do mężczyzn. Pojawia się element usprawiedliwiania domniemanego przestępcy, a z drugiej strony uświadamiania, że może nim być każdy, nawet z pozoru najbardziej potulny i sympatyczny człowiek. Tę perspektywę prezentuje akurat mężczyzna, który w innej scenie wyznaje: “Kiedy miałem siedem lat, moja starsza siostra została zgwałcona. Widziałem, jak w ciągu jednego dnia ze szczęśliwej nastolatki zamienia się w zgorzkniałą, starą kobietę. Nigdy nie wyzwoliła się z tego”. Właściwie za każdym razem, gdy dochodzi do zbrodni, w kolejnej scenie pojawia się zalążek dyskusji. Trzeba tylko chcieć go dostrzec.
Ważnym elementem układanki jest postać samego reżysera, którego fani “złego” filmu znają z Robot Holocaust czy Buntu więźniarek. Ta sama osoba (a właściwie jej alter ego – Joe Gage) jest otoczona niemalże kultem w środowisku amerykańskich homoseksualistów. Mówi się o nim, że jako pierwszy pokazał w filmach pornograficznych prawdziwą, nieinscenizowaną relację pomiędzy dwoma mężczyznami (jego Working Man Trilogy to trochę jak Tajemnica Brokeback Mountain w wersji wyłącznie dla dorosłych), za co trafił zresztą do “hall of fame” swojego czasu kontrowersyjnej nagrody GayVN. Nie twierdzę, że ktoś taki nie mógłby przejawiać seksistowskich zachowań, ale żeby nie pogłębiać felietonowego charakteru niniejszej recenzji, odsyłam do wywiadów z Kincaidem, z których jasno wynika, że jest to człowiek o szerokich horyzontach i dużym szacunku do bliźnich.
Oczywiście jeżeli zerkniecie na sam zwiastun filmu Reproduktorki, to szybko zauważycie, że mamy do czynienia z horrorem z półki, na której można by ustawić także Zemstę embrion czy Mózg. Z jednej strony jest więc bardzo subtelne moralizatorstwo, z drugiej bardzo agresywny kicz, który smakoszy tego rodzaju niestrawności musi usatysfakcjonować. Piękno praktycznych efektów specjalnych; nerwowa, irytująca niczym bzyczenie gigantycznego owada muzyka w tle; opętane przez kosmicznego pasożyta kobiety biorące kąpiel w ohydnym śluzie oraz obowiązkowy koszmar głównej bohaterki sugerujący, że ciąg dalszy może nastąpić… Jeżeli nie dla takich filmów wpycha się kasetę w bebechy magnetowidu w 2018 roku, to nie wiem, dla jakich.