Zniewolony. 12 Years a Slave
Normal
0
21
false
false
false
PL
X-NONE
X-NONE
/* Style Definitions */
table.MsoNormalTable
{mso-style-name:Standardowy;
mso-tstyle-rowband-size:0;
mso-tstyle-colband-size:0;
mso-style-noshow:yes;
mso-style-priority:99;
mso-style-qformat:yes;
mso-style-parent:””;
mso-padding-alt:0cm 5.4pt 0cm 5.4pt;
mso-para-margin-top:0cm;
mso-para-margin-right:0cm;
mso-para-margin-bottom:10.0pt;
mso-para-margin-left:0cm;
line-height:115%;
mso-pagination:widow-orphan;
font-size:11.0pt;
font-family:”Calibri”,”sans-serif”;
mso-ascii-font-family:Calibri;
mso-ascii-theme-font:minor-latin;
mso-hansi-font-family:Calibri;
mso-hansi-theme-font:minor-latin;
mso-bidi-font-family:”Times New Roman”;
mso-bidi-theme-font:minor-bidi;}
Normal
0
21
false
false
false
PL
X-NONE
X-NONE
/* Style Definitions */
table.MsoNormalTable
{mso-style-name:Standardowy;
mso-tstyle-rowband-size:0;
mso-tstyle-colband-size:0;
mso-style-noshow:yes;
mso-style-priority:99;
mso-style-qformat:yes;
mso-style-parent:””;
mso-padding-alt:0cm 5.4pt 0cm 5.4pt;
mso-para-margin-top:0cm;
mso-para-margin-right:0cm;
mso-para-margin-bottom:10.0pt;
mso-para-margin-left:0cm;
line-height:115%;
mso-pagination:widow-orphan;
font-size:11.0pt;
font-family:”Calibri”,”sans-serif”;
mso-ascii-font-family:Calibri;
mso-ascii-theme-font:minor-latin;
mso-hansi-font-family:Calibri;
mso-hansi-theme-font:minor-latin;
mso-bidi-font-family:”Times New Roman”;
mso-bidi-theme-font:minor-bidi;}
Najnowszy film brytyjskiego reżysera Steva McQueena budzi ogólnoświatowy zachwyt – w mediach naprawdę trudno jest znaleźć negatywną recenzję „Zniewolonego”. Film od wczoraj można oglądać w polskich kinach i wiele wskazuje na to, iż nasi rodzimi krytycy również rozpłyną się w pochwałach. Muszę przyznać, że ja także jestem pod ogromnym wrażeniem pracy reżysera. Pisząc to, nie mam jednak na myśli względów jakościowych jego dzieła, bowiem najbardziej zaskakuje mnie to, w jak łatwy sposób Brytyjczyk potrafił przekonać do swego obrazu opinię publiczną i wmówić wszystkim, że nakręcił arcydzieło. Albo mamy do czynienia z masową hipnozą, tudzież przekazem podprogowym, albo po raz kolejny waga poruszanego tematu jest w stanie przykryć najbardziej oczywiste wady filmu.
O fabule rozdrabniać się nie będę, ponieważ sam tytuł filmu streszcza ją tak dobrze, że ja lepiej już zrobić tego nie potrafię. W poprzedniej recenzji „Zniewolonego”, która ukazała się na łamach naszego serwisu, mój przedmówca wypunktował także wszystkie najważniejsze aspekty języka filmu, które zasługują na naszą uwagę (lub też nie, jak oczywisty autoplagiat Zimmera), więc ich też nie warto powtarzać. Najważniejszym z nich z pewnością jest aktorstwo, które w filmie stoi na bardzo wysokim poziomie i trudno z tym argumentem w jakikolwiek sposób dyskutować. Ubolewam jedynie nad faktem, iż niektórym aktorom dano zbyt mało czasu ekranowego; ich postaci pojawiają się po to, by w kolejnej scenie zniknąć na dobre. Szkoda talentu Giamattiego, szkoda Dano, wolałbym mieć ich w filmie ciut więcej, ponieważ uwielbiam ich szarżujący sposób gry.
Ciekawe jak zareagowali fani serialu „The Wire” gdy w roli jednego z niewolników zobaczyli Michaela K. Williamsa, którego występ w „Zniewolonym” trwa około… pół minuty. A czy poznaliście dziewczynkę, która zagrała córkę głównego bohatera na początku filmu? Nie poznaliście, ponieważ nie byliście wstanie tego zrobić, gdyż była na ekranie zbyt krótko. A to Quvenzhané Wallis, dziesięciolatka, która zdobyła serca widowni występem w „Bestiach z południowych krain”, a który to dał jej historyczną nominację do Oscara. Na jej miejscu czym prędzej zmieniłbym agenta, bo zaangażowanie jej do tak głośnego filmu tylko po to, by pojawić się na liście płac, z pewnością nie rozwinie jej aktorsko. To już Weronika Rosati dostaje bardziej rozwojowe role, bo wymagają od niej nauczenia się przynajmniej linijki tekstu.
„Zniewolony” jest filmem dobrym, temu przeczyć nie będę. Posiada jakość wyróżniającą go na tle innych filmów traktujących o niewolnictwie. Problem w tym, że większość atutów nie odgrywa dla mnie w doświadczaniu tej historii większego znaczenia. I z pewnością jest to powód do niepokoju. Stwierdzam bowiem z całą stanowczością, że nie ma w tym filmie absolutnie niczego, co mogłoby wywołać we mnie zachwyt. A ten budzić powinien film pretendujący do najwyższych laurów.
Główną blokadę stanowi dla mnie pisana wyjątkowo dużymi literami tematyka filmu i pretekstowo utkana na jej poczet fabuła. Z kart historii czy też filmów, zdołaliśmy dowiedzieć się już niemal wszystkiego o wyjątkowo niechlubnym sposobie ucisku społecznego, jakim było niewolnictwo. Wiemy, gdzie wstępowało, jak długo i czym był uwarunkowane. Widzieliśmy już kajdany, chłostę, niewolnicze targi, i szeroką gamę sposobów przedmiotowego traktowania istoty ludzkiej. Dzięki ubiegłorocznemu wykładowi Leonardo DiCaprio w „Django”, znamy nawet podstawowe założenia frenologii wywyższającej rasę białą nad czarną. Innymi słowy niewolnictwo nie stanowi już dla nas nieodgadnionej tajemnicy, której status rodzi więcej pytań niż odpowiedzi. Dlatego potrzeba wyjątkowo chwytnego, oryginalnego sposobu na prezentacje oklepanego motywu – i to bez względu na to, jak wielka jest jego waga. Bo dla mnie nie ma znaczenia, czy film traktuje o niewolnictwie, Holocauście, pedofilii czy innych nieszczęściach. Nie liczy się także to, czy film oparty jest na faktach, czy całkowitej fikcji. Natomiast ma już dla mnie znaczenie to, czy owy film posiada interesujący i angażujący scenariusz – czy posiada zdolność przykucia mnie na dwie godziny do fotela. Fakt brania na warsztat najbardziej bolesnej problematyki nie usprawiedliwia przeciętności historii, za sprawą której dane tematy są poruszane.
Uczucia związane z seansem „Zniewolonego” porównywalne są do tych, które nasilają się we mnie podczas oglądania kolejnej reklamy jakiejś fundacji ratującej życie chorym dzieciom. Gdy słyszę pobrzmiewającą w tle pozytywkę i widzę jak cierpienie dziecka bezwzględnie wykorzystywane jest dla celów promocyjnych, nóż mi się w kieszeni otwiera. Jest to dla mnie najzwyklejsza gra na emocjach, mająca na celu wywołanie współczucia, które pokieruje do czynnego zaangażowania się w los dziecka. Dokładnie taką samą grę na emocjach czuję w produkcjach pokroju „Zniewolonego”. A ja szczerze nienawidzę, gdy ktoś dyktuje mi co i jak mam myśleć; gdy implikuje mi określoną postawę etyczną, wobec czego nie mogę się obronić i zawsze stoję na przegranej pozycji. McQueen wykorzystuje ciemne karty naszej historii do tego, by manipulować odbiorem swojego dzieła. Jestem świadom istnienia moralnego zła i niesprawiedliwości na świecie i nie potrzebuje, by w tak odtwórczy i tani sposób mi o tym przypominano.
Niewolnictwo zawsze boli, a żeby doświadczać ból, trzeba mieć na to ochotę. Dlatego twórca powinien umieć tą ochotę w widzu zaszczepić. Umotywować przykre doświadczenia tak, by ich seans odrzucając jednocześnie fascynował. McQueen idzie na łatwiznę, beznamiętnie pokazuje nam losy zniewolonego bohatera, dotkliwie epatuje przemocą, uderza naprzemiennie to w lewy, to prawy policzek, bo doskonale wie, że wobec tego tematu nigdy nie pozostaniemy obojętni.
“Zniewolony” to kolejna lekcja historii, na której wypada zachować powagę. Nieco bardziej ambitna, mniej pompatyczna, ale wciąż nudna. Kłaniajcie się narody przed królem.
Ja dziękuje, postoję.