WYROK W NORYMBERDZE (1961)
II Wojna Światowa nie skończyła się 2 września 1945 roku. Mimo że wojska wycofały się z frontów, ucichły strzały, uzbrojone samoloty przestały tak intensywnie latać nad głowami bezbronnych cywilów, a matki otrzymywać listy informujące o śmierci synów. Nie słychać już tak donośnie krzyku i płaczu. Nadszedł czas odbudowy, rozliczenia z winnymi i oszacowania strat przez ofiary. To kolejny rozdział tego najbrutalniejszego etapu w historii ludzkości: wojna zrzuca na ziemię karabin, by założyć na siebie prawniczą togę, okopy stają się ławą przysięgłych – to konflikt już nie tak fizycznie bolesny, bo powietrze nad naszymi głowami przeszywają już nie bombowce, ale zdania wykrzykiwane przez dwie strony. To spór dalej utrzymywany w niezwykle wysokiej temperaturze. Sądową salę od środka rozsadza niespotykana energia – dokładnie tam umieści nas Stanley Kramer w swoim filmie z 1961 roku.
Wyrok w Norymberdze to film wielki. Nie tylko dzięki realizacyjnej maestrii i ogromnemu merytorycznemu zasięgowi, ale przede wszystkim problemowi, z którym jego twórcy się mierzą. Stanley Kramer precyzyjnie połączył ze sobą inscenizacyjne środki ekspresji z formalną elegancją, rozliczeniowy ton z krytyczną refleksją. Reżyser przeskakuje po wielu płaszczyznach, nie zapomina o wszystkich, również tych skrajnych ideologicznie stanowiskach. My widzowie, zdecydujemy gdzie się nam najwygodniej siedzi. Wyrok w Norymberdze to nie kino z morałem, ale takie, które burzy status quo i pozostawia nas z otwartymi ranami, a wykrzyczane na sali sądowej słowa będą długo odbijać się echem w naszych głowach.
Procesy w Norymberdze odbywały się na przestrzeni kilku lat (od roku zakończenia wojny do 1949). Przebiegały wieloetapowo, sądzeni byli generałowie, żołnierze, przedsiębiorcy, członkowie SS czy lekarze. Wyrok w Norymberdze wprowadza nas na salę tylko jednej z kilkunastu rozpraw. Dla reżysera jest to okazja, by zbadać powojenną atmosferę i ocenić ludzi. Od samego początku wszystko zdaje się być nieoczywiste: to nie świat ofiar przebranych w biel i otoczonych przez czerń katów, ale przestrzeń szarości i półcieni. Będziemy poruszać się po niej z sędzią Danem Haywoodem (Spencer Tracy) – to postać zachowawcza, spokojna i podchodząca ze zdrowym, pozbawionym przesadnych emocji dystansem do całej sprawy. W wojnie nie uczestniczył, wojna nikogo mu nie zabrała. Możliwe, że reprezentuje on jedyne obiektywne spojrzenie, to z nim najłatwiej nam będzie się utożsamić.
Haywood będzie musiał się skonfrontować i wysłuchać do końca obrońcy – Hansa Rolfa (brawurowa i przejmująca, nagrodzona Oscarem, kreacja Maximiliana Schella) i równie agresywnego prokuratora – pułkownika Tada Lawsona (Rochard Widmark). Natomiast na ławie oskarżonych posadzeni są sędziowie, którzy sprawowali swój urząd za czasów panowania Adolfa Hitlera. Wśród nich najważniejszą postacią jest praktycznie cały czas milczący, zamyślony i zamknięty w sobie sędzia Ernst Janning (Burt Lancaster) . Nie wiemy, czy gnębią go wyrzuty sumienia, gniew czy gorycz. Fizycznie jest obecny, ale duchem jest gdzieś dalej – we własnej przeszłości. Janning to bohater-zagadka: składa się na to głównie wycofana, minimalistyczna rola Lancastera, potrafiącego bez słów wydobyć z tej postaci ogromną ilość emocji. To złożony, niebanalny portret psychologiczny – pełen sprzeczności i paradoksów, to bohater przesiąknięty wewnętrznym bólem i obdarzony dumnym wzrokiem, rozwagą oraz wrodzoną mądrością. Jego życiorys jest jednak naznaczony krwawą historią i okrutnymi decyzjami – złem wyrządzonym pod wpływem impulsu. W trakcie procesu w Janningu rodzi się świadomość i poczucie wstydu. To uczucie wzmacnia fakt, że jest otoczony przez ślepo zapatrzonych w faszystowską ideologię współoskarżonych. Wie, że czasy, w których żył, przerosły go, nie sprostał im, że zdeptał etyczny kodeks. Nie jako pierwszy, nie jako jedyny.
Stanley Kramer i jego scenarzysta (również nagrodzony Oscarem – ta nagroda nie może dziwić) Abby Mann rozpisują ten sądowy dramat między tych czterech bohaterów. Na jednej płaszczyźnie mamy więc agresywny, bezkompromisowy konflikt między prokuratorem Lawsonem a adwokatem Hansem Rolfem, a obok obserwujemy intrygującą nić porozumienia powstającą między amerykańskim sędzią i oskarżonym Jannigiem. Te dwie, skontrastowane ze sobą, pary są fundamentem Wyroku w Norymberdze. Reżyser zaoferuje nam jednak znacznie więcej. W ciągu trzygodzinnego seansu będziemy wspinać się na kolejne piętra, wśród świadków i osób towarzyszących rozpoznamy imponujący aktorski gwiazdozbiór (Marlene Dietrich, Judy Garland, Montgomery Clift).
Wyrok w Norymberdze zdumiewa skalą i zasięgiem. Reżyser nie przeprowadza nas tylko przez kluczowe monologi i wiążące wypowiedzi, momenty decydujące oraz tworzące historię. Kieruję kamerę również na ludzi stojących na uboczu tych wielkich przemian. Tacy są choćby państwo Halbestadt, z którymi mieszka Dan Haywood. To zwyczajne małżeństwo, niewplątane w politykę, ani wielką historię. Spytani przez sędziego, jak żyło im się za czasów Narodowego Socjalizmu, odpowiadają, że w jego trakcie stracili syna walczącego na froncie, a przez bombardowania córkę, był to dla nich okres, gdy głodowali. Nie wiedzieli nic o Dachau, nie wiedzieli nic o zbrodniach. Jednak dodają, ze Hitler zrobił też rzeczy dobre: zbudował autostradę i dał ludziom pracę. Jak niebanalne i celne to spostrzeżenie. Trudne do jednoznacznej interpretacji – Abby Mann odkrywa przed nami wiele kart, drąży temat aż do wyczerpania, w swoim scenariuszu pozwala wybrzmieć każdej nutce. Wyrok w Norymberdze to dzieło polifoniczne, dające głos każdemu: z każdej politycznej strony, z wielu społecznych klas. Film Kramera to precyzyjny, pełen detali krajobraz po bitwie.
Perspektywa państwa Halbestadt będzie Haywoodowi najbliższa, uzna ją za najwłaściwszą do oceny wszystkiego, co wydarzyło się w latach 1939-1945. Już pierwsza scena filmu, gdy Dan Haywood jest wieziony przez zbombardowaną Norymbergę, zamazana zostaje granica między stronami konfliktu. Pod nogami mamy jedynie gruzy i kurz. Wszyscy musimy podnieść się z tego samego poziomu. Bo nie chodzi o to, by ukarać cały naród. Wydestylować z ogromnej ilości niewinnych tych, którzy nie sprawdzili się w roli etycznych autorytetów, złamani pod naporem ideologii rewanżu i zemsty. W ten ton uderza właśnie narracja proponowana przez Hansa Rolfa, który przede wszystkim chce uwolnić Niemców od poczucia winy. Jego linia obrony ma ponadnarodowy charakter, adwokat podkreśla rolę jednostek na tle zagubionego społeczeństwa. II Wojna Światowa nie była wojną państw, ale kilku obłąkanych ludzi na górze.
Wyrok w Norymberdze jest trafną refleksją nad XX-wieczną światową historią. Lekkie wątpliwości budzić może jedynie postawienie w centrum Amerykanów. W filmie Kramera to oni porządkują bałagan w Europie, to ich człowiek pełni najważniejszą funkcję dla całej opowieści, to on jest głosem rozsądku. Stany Zjednoczone są wymarzonym krajem pokoju oraz ekonomicznego ładu i to nasi przyjaciele zza Oceanu Atlantyckiego wprowadzą u nas administracyjny porządek oraz prawo. Stanley Kramer ostatecznie nie jest aż tak radykalny. Na samym końcu oddaje przecież głos Ernstowi Janningowi.
Wtedy właśnie zauważymy, że ten bohater z wrodzonego zła, będzie mógł wyleczyć się tylko w samotności – bez ławy przysięgłych, poza spisanymi paragrafami. W kodeksach prawnych Janning nie odnajdzie ratunku, bo interpretacji II Wojny Światowej i spojrzeń na nią jest dokładnie tyle, ilu ludzi zostało w nią wplątanych. Jakakolwiek próba wyciągnięcia średniej zawsze skończy się niepowodzeniem. Wyrok w Norymberdze wydaje się być filmem kompletnym i wyczerpującym, zrealizowanym z reżyserską pasją oraz aktorskim oddaniem. To kino wojenne bez strzałów i wybuchów, ale mimo to donioślejsze od wielu innych reprezentantów tego gatunku.