Wstyd
Bardzo łatwo film Steve’a McQueena skrzywdzić. Zredukować do rozmiarów moralitetu, który za priorytet przyjmuje napiętnowanie seksualnego uzależnienia, hedonistycznej perwersji, babrania się w niegrzecznej, rozwydrzonej współczesności, duchowego marazmu splatającego się z fizycznym ekshibicjonizmem. Co prawda można interpretować postawę głównego bohatera według takiego właśnie klucza, można traktować “Wstyd” jako film-ostrzeżenie, ale moim zdaniem byłoby to niepotrzebne uproszczenie. Steve’a McQueena znacznie bardziej od choroby cielesności, bardziej nawet od potrzeby odkupienia, intryguje to, co wewnątrz, co stłamszone daleko poza granicami ciała: chroniczna nieumiejętność współodczuwania. We „Wstydzie” brak szczególnie wyeksponowanych scen seksu, do których reżyser, jak sam przyznaje, nie przykładał szczególnej uwagi w fazie realizacji; co więcej, główny bohater nie wiedzie aż tak bujnego życia, częściej ogląda internetowe porno niż poluje na kolejne kobiety. Wyraźnie stroni od bliskości: wieczorem przy drinku nie zamienia się w duszę towarzystwa, często zwyczajnie brakuje mu swobody, luzu; o wiele chętniej chowa się przed ludźmi aniżeli błyszczy; wraca do swojego modnego mieszkania, gdzie wszystko jest przewidywalne. I wtapia się w starannie wypielęgnowaną „ciszę” przyjaznego miejsca. Brandon żyje według podziałów: praca-seks, czarne-białe. Nic pomiędzy. W końcu brak odcieni w życiu jest łatwy, łatwiejszy. Nie przysparza komplikacji. Nie wymaga poświęceń. Brandonowi jest chyba dobrze samemu ze sobą – ale z drugiej strony miałam wrażenie, że bohater po prostu nie potrafi inaczej. Jego obsesje miałyby swoją przyczynę w całkowitej wewnętrznej nieporadności. I ta niemożność konfrontacji ze światem stanowi dla McQueena centrum nieszczęścia i zarazem punkt dramaturgicznego zaczepienia. Reżyser pochyla się nad tym, co dla Brandona jest niewyrażalne, mówi o wstydzie i wewnętrznym poczuciu beznadziei, wyrosłej ze skrajnej osobności oraz o zaniku tego, co czyni życie wartościowym: zaniku emocji. Na tak zarysowanym tle zasadnym staje się pytanie o przeszłość bohatera, która odpowiada tak jałową teraźniejszością: permanentnym stanem udręcznia, przymusem pracy, łatwym seksem. Przyczyn takiego stanu możemy się jednak tylko domyślać. Przypuszczać, że gdzieś po drodze coś pękło, coś zmusiło Brandona, by skurczył się w sobie. Na szczęście McQueen nie serwuje widzom łatwych odpowiedzi – pozostaje nam tylko gdybanie i przypuszczenia. Ucieleśnieniem wszystkiego, co Brandon w sobie z całą mocą dusi jest jego młodsza siostra. Dzięki niej historia zyskuje nowe otwarcie i już do końca bazuje na tym, co pozornie dzieli a nie łączy. Sissy łaknie bliskości. Targana przypadkowym impulsem śmieje się,płacze, mówi, że kocha Jej cierpienie jest namacalne. To, z czym on sobie nie radzi, ona nachalnie z siebie wyrzuca. Sissy „chwali się” bałaganem w duszy, czym przeszkadza bratu. Drażni go. Dokucza. Ich wymuszona, przedziwna więź, raz niepokoi, innym razem wzrusza. Jest zdecydowanie zagadką i najsilniejszym magnesem emocjonalnym. Do wspólnych momentów tej dwójki ma się autentyczną ochotę wracać, po kolejne drobiazgi, kolejne detale. Nie tylko na płaszczyźnie fabularnej, ale także na poziomie wizualnym motywem przewodnim dramatu jest ciągła gra kontrastów. Fabuła filmu została ubrana w szczególną, w duchu modernistyczną, scenerię. Bardzo ostrożnie eksponuje się tu przestrzeń przesyconą szklanymi taflami, które – niczym okna wystawowe – eksponują każdy szczegół, projektując przy tym złudne poczucie swobody i możliwości wyboru. Obraz współczesności jest tu jakby „emocjonalnie wyblakły”. To swoista pułapka na widza: osacza, wywołując uczucie bezradności i zakłopotania, podobne do tego, które gnębi Sissy i Brandona. Ta zdolność przerzucania odczuć na widza stanowi niewątpliwie reżyserski sukces McQueena. Estetyczna wrażliwość i wyczucie obrazu niewątpliwie bardzo dowartościowują “Wstyd”, który z jednej strony imponuje formalną elegancją, a z drugiej surowością pozbawioną gestu. Ale na tej starannie wygładzonej filmowej powierzchni pojawiły się też rysy. Tym, co niestety uwiera najmocniej, jest wniosły ton dramatu. Podczas seansu miałam wrażenie, że Steve McQueen niemal w każdej minucie przemawia do mnie-widza podniesionym głosem. Szkoda, że nie pozwolił sobie nawet na chwilową pauzę i pozostał dobitnie manieryczny do samego końca.