Wolf Creek. Nieudana zmiana konwencji
Horror z Antypodów wciąż kojarzy się przede wszystkim z Nową Zelandią (legendarna Martwica mózgu, wybitne Deathgasm z zeszłego roku), ale Australia od czasu do czasu także potrafi zaskoczyć, czego najlepszymi przykładami są Wyrmwood, Babadook czy właśnie Wolf Creek, a zwłaszcza jego druga część.
Pierwsze Wolf Creek było przyzwoitym slasherem wybudowanym na fundamentach, które wiele lat temu położyli Tobe Hooper oraz John Carpenter. Nic szczególnie imponującego, ale również nic, co mogłoby irytować oddanych fanów gatunku. W drugiej części Greg McLean pozwolił sobie zrzucić okowy ograniczającej go stylistyki i stworzył jeden z najciekawszych filmów 2013 roku. W Wolf Creek 2 dostaliśmy połączenie Mad Maxa (pierwsze sceny to wręcz hołd dla George’a Millera) z filmem gore. Samochody gnają przez zakurzone bezdroża, taranując stado kangurów, członki walają się po asfalcie, są wybuchy, są hektolitry syropu kukurydzianego. Jak zawsze w tego typu filmach, głównym bohaterem jest czarny charakter. W pierwszej części Mick Taylor (grany przez Johna Jarratta) był po prostu rozgniewanym nacjonalistą, tutaj dał natomiast imponujący spektakl szaleństwa. McLean rozbudził apetyty, a na sześcioodcinkowy miniserial czekałem z napięciem porównywalnym do tego, jakie wzbudza odliczanie dni do premiery nowego Twin Peaks. Niestety niemal wszystko poszło nie tak, jak powinno…
Przede wszystkim serial to wyraźny regres, powrót do nastroju pierwszej części, czyli silenia się na powagę, ograniczania scen akcji do minimum, a także wyraźny spadek ilości przelanej krwi. Co gorsze, Mick zostaje zepchnięty na odległy plan, a na centralną postać wyrasta szukająca zemsty nastolatka. Eve przechodzi klasyczną drogę od ofiary do dziarskiej bohaterki, w czym pomagają jej bolesne spotkania z przedstawicielami prawa, motocyklistami i innymi typami spod ciemnej gwiazdy, którzy napotykają także siebie nawzajem, przez co Australia sprawia wrażenie mniejszej od Kościerzyny. Absurdów jest tutaj na pęczki, na przykład w ostatnim odcinku reżyser próbuje nam wmówić miłość pomiędzy Eve a okazjonalnie pomagającym jej policjantem, chociaż wcześniej absolutnie nic na to nie wskazywało. Może na tym etapie McLean wiedział już, że jego fabuła nie zdoła zaangażować widza i próbował to zmienić wymyślonym naprędce romansem. Do tego dochodzą zupełnie niepotrzebna narracja; „mądrości” wprost z internetowych memów wygłaszane przez lokalnego księdza; aborygeński starzec uczący młodą Amerykankę rzutu oszczepem w szybszym tempie niż mistrz Miyagi przekazujący tajniki karate Danielowi Larusso; ciągnący się w nieskończoność finał, a także całkowicie zbędna opowieść o przeszłości Micka Taylora. Nie musicie nawet zgadywać – tak, miał ciężkie dzieciństwo, ojciec lał go pasem, przez co młodzian z australijskiej prowincji bardzo szybko postanowił zemścić się na całym świecie (ze szczególnym umiłowaniem do turystów).
Jest jednak coś, co sprawia, że Wolf Creek ogląda się dobrze pomimo marnego scenariusza – świat przedstawiony. To wciąż planeta Ziemia i wciąż kultura Zachodu, ale egzotyczność Australii zmusza widzów (przynajmniej w Polsce) do obrania perspektywy turystów, a więc potencjalnych ofiar. Nie jest to dobra reklama dla najmniejszego z kontynentów. Nie dość, że tylko tutaj występuje osiem z dziesięciu najbardziej śmiercionośnych gatunków zwierząt znanych ludzkości, to w dodatku za każdym rogiem czają się gwałciciele, mordercy i każda inna szumowina, jaką jesteście w stanie sobie wyobrazić. Domyślam się, że dzieci wychowywane w największej brytyjskiej kolonii karnej nie mogły liczyć na przedszkola prowadzone w duchu pedagogiki Montessori, ale w Wolf Creek przypomina to urzeczywistnienie surrealistycznego pomysłu Takshiego Miike z Yakuza: Apokalipsa, gdzie japońska mafia stała się dominującą częścią społeczeństwa i nie miała już na kim żerować. To bez wątpienia obraz przerysowany (w końcu z maleńkiego Warracknabeal na południu kraju pochodzi Nick Cave, wyjątkowo wrażliwa dusza), ale jako realia horroru sprawdza się rewelacyjnie, tworzy klaustrofobiczny nastrój niczym w Coś Carpentera i sprawia, że zarówno główna bohaterka, jak i widz nieustannie odczuwają lęk. Jeżeli dodać do tego piękną florę skontrastowaną z zabójczą fauną, wynikiem będą zachwycające plenery, od których trudno oderwać wzrok.
Serial Wolf Creek nie byłby aż tak dużym rozczarowaniem, gdyby nie bardzo udana druga część filmu. Jeżeli jednak potraficie zredukować oczekiwania, odnajdziecie tu niezobowiązującą, prostą rozrywkę o wysokich walorach relaksacyjnych. Oby tylko nie było to ostatnie słowo Micka Taylora.
korekta: Kornelia Farynowska