Wiek Adaline
Autorem recenzji jest Dariusz Skrzypek.
Na początek spoiler, ale nie fabularny, lecz egzystencjalny, dotyczący “Wieku Adaline”. Nieśmiertelność, podobnie jak bogactwo w micie o Królu Midasie, wcale nie pozwala osiągnąć szczęścia, które, zdaniem autorów filmu, wynika z ulotności chwil, a nie ich wieczności. Słowem, życie to droga, która musi mieć początek i koniec. Inaczej staje się rytuałem codzienności. Dodać warto – nużących codzienności.
Dla hedonisty zapewne to zwykła herezja.
Dla tytułowej Adaline biologiczny zegar zatrzymał się na 29. roku życia, co nie znaczy, że wtedy zmarła. Wręcz przeciwnie – przestała się starzeć. Z marszu pomyślimy: szczęściara. Jej fenomen okazał się jednak przekleństwem, kiedy wokół zaczęła tracić wszystkich tych, których kochała, a którzy daru nieśmiertelności nie posiedli. Po latach córka wyglądała jak jej babcia – widz dostał naoczny przykład abstrakcyjności zjawiska.
Determinantem filmowych zdarzeń są miłosne perypetie Adaline, która przez swoje nadprzyrodzone właściwości raniła kolejnych wybranków, aż w końcu postanowiła zrezygnować z uczuciowego życia do czasu, gdy poznała Ellisa, na tyle wyjątkowego, że posiadł jej sekret. Brzmi jak pastisz? Oczywiście, ale doświadczenia kina pokazały, że dobrze sprzedane tego typu historie zawsze odnoszą sukces, ponieważ “Wiek Adaline” przenosi widza do świata bajki, w którym, choć na chwilę, każdy z nas pragnie się znaleźć. Szczególnie w dobie ekspansji modernizacji.
Autorzy filmu nie stronią od patosu, czy sielankowych wstawe,k przez co “Wiek Adaline” może kojarzyć się z kiczem, w przeszłości przemaglowanym na wiele sposobów.
[quote]Wydaje się, że każdą ze scen już kiedyś oglądaliśmy. Ba, potrafimy skutecznie przewidzieć zakończenie.[/quote]
Ale nie o napięcie Alfreda Hitchcocka tu chodzi, lecz subtelną podróż do krainy marzeń, gdzie wszystko, co dobre, może się zdarzyć. Twórcy nawet nie próbują walczyć z tezą, że wszystkie filmy zostały już nakręcone. Skoro tak, to korzystajmy ze sprawdzonych zabiegów, by niczego nie popsuć.
“Wiek Adaline” nie jest arcydziełem, co jednak nie wpływa na jego negatywną ocenę. Definicji dobrego kina jest wiele, ale jeżeli na czas trwania filmu zapominamy o rzeczywistości, by wchłaniać historię z ekranu, to wiemy, że było warto. Tak jest z obrazem młodego twórcy Lee Tolanda Kriegera, który przy okazji “Wieku Adaline” zdradził swoje zdolności gawędziarskie w narracji fabuły, dzięki czemu kibicujemy głównej bohaterce, nota bene uroczej Blake Lively, poznając tragizm jej położenia.
W ostatnich latach to kolejny przykład kina, które konfrontuje się z upływającym czasem, ale – co nowego – “Wiek Adaline” robi to z jeszcze innej perspektywy. Po odwróceniu osi czasu w “Ciekawym przypadku Benjamina Buttona“, czy majstrowaniu w biegu zdarzeń w filmie “Czas na miłość“, teraz przyszedł, nomen omen, czas na nieśmiertelność, kiedy wokół wszystko przemija. Morał jest prosty: złoty środek na idealne życie nie istnieje. A Demokryt miał rację mówiąc: żyjemy nie tak jak chcemy, lecz tak, jak potrafimy.