Werdykt
Sidney Lumet i David Mamet. Dwa wielkie nazwiska w kinematografii amerykańskiej. Pierwszy jest legendarnym reżyserem. Drugi – jednym z ważniejszych współczesnych scenarzystów. Obaj pozostali trafnymi obserwatorami i komentatorami społeczeństwa, zwłaszcza jego mrocznej strony. Z połączenia ich sił w 1982 roku powstał wybitny dramat sądowy, który na stałe zapisał się w annałach swego podgatunku. Podgatunku charakterystycznego, bo grupującego często pamiętne i głośne obrazy. Można przyjąć, iż jego specyficzna siła bierze się z rutynowego poruszania ważnych moralnie kwestii i konfrontowania ich z bezlitosną rzeczywistością. Sztandarowym przedstawicielem tej odmiany dramatu jest film „12 gniewnych ludzi” z 1957 roku. Obraz, który był kinowym debiutem Sidneya Lumeta, do dziś pełni rolę wyznacznika jakości w swej dziedzinie. W „Werdykcie”, za sprawą rzetelnie przygotowanego skryptu Mameta, reżyser powraca do korzeni swojej twórczości, by raz jeszcze zaspokoić drzemiącą w każdym widzu potrzebę triumfu sprawiedliwości.
Ława przysięgłych tym razem musi zmierzyć się ze sprawą jawnego i drastycznego w skutkach naruszenia etyki lekarskiej. Pomyłka operacyjna lekarzy doprowadza pewną młodą dziewczynę do paraliżu i w konsekwencji do wegetacji. Kontrowersji dodaje fakt, iż do feralnego zdarzenia doszło w renomowanym, katolickim szpitalu. Rodzina przebywającej w śpiączce dziewczyny domaga się wysokiego odszkodowania. Sprawę przejmuje Frank Galvin (Paul Newman). Adwokat po przejściach, który kiedyś był wybitnym reprezentantem prawa, obrońcą uciśnionych. Kiedyś. Dziś, za sprawą życiowych niepowodzeń i postępującej choroby alkoholowej, jest już cieniem samego siebie, a jego kariera wisi na włosku. W nowej sprawie zauważa szansę na odbudowanie pozycji w prawniczym świecie i znaczne podreperowanie swego budżetu. Zarządzająca szpitalem archidiecezja, chcąc za wszelką cenę uniknąć procesu, proponuje Galvinowi lukratywną ugodę. Zdawać by się mogło, że w jego niełatwej sytuacji nie sposób odmówić takiej okazji. Coś w nim jednak pęka.
Przełomowym momentem filmu jest scena, w której Galvin odwiedza w szpitalu pogrążoną w śpiączce dziewczynę. Wizyta, która miała przybliżyć mu sytuację klientki, całkowicie odmienia jego sposób patrzenia na sprawę, w którą się zaangażował. Widok młodej dziewczyny na skraju agonii, której życie uzależnione jest od respiratora, wzbudza w Galvinie bunt. Bunt, który niegdyś potrafił napędzać jego karierę, sterować jego ambicją. Bunt przeciwko niesprawiedliwości. W tej jednej chwili, głęboko skrywana i zapomniana empatia, spowodowała zmianę jego decyzji. Trudnej decyzji. Proces musi zostać wytoczony, winni muszą zostać osądzeni. I choć z początku podjęta walka będzie przypominać starcie Dawida z Goliatem, nie może to jednak zniechęcać; nie może oznaczać, że nie warto tej walki stoczyć.
W kolejnej kluczowej scenie Galvin w swych refleksjach przybliża nam specyfikę świata rządzonego przez prawo i poniekąd uwidacznia główne przesłanie filmu. W jego rozumieniu sądy nie istnieją po to, aby oddać sprawiedliwość uciśnionym, ale po to, by dać im szansę na sprawiedliwość. Adwokat jest więc tym, który ma przekonać ławników, że w ich rękach leżą faktyczne możliwości naprawcze. Możliwości, które mogą dać społeczeństwu fundamentalną nadzieję na istnienie sprawiedliwości. Oświecenie, jakiego doświadcza główny bohater, utwierdza go w pragnieniu dalszego pełnienia misji obrony „słabych” – tych, którzy często pozostają bezbronni i bezsilni w starciu z przeciwnikiem zwielokrotnionym, wspieranym pieniędzmi, układem i odpowiednim paragrafem. „Słabi” na zawsze pozostaną „słabi”, jeśli nie będzie nikogo, kto mógłby honorowo walczyć w ich obronie.
Nazwisko Paula Newmana jest trzecim – po nazwisku reżysera i scenarzysty – które stanowi o wyjątkowej wartości tego obrazu. Stworzona przez niego postać jest niezwykle sugestywna i trwale zapada w pamięć. Alkoholik z ambicjami, który zostaje postawiony przed sprawą będącą ostatnią szansą na przywrócenie kariery na właściwe tory. Jego słabości wzięły kontrolę nad rozumem, nie naruszyły jednak jego sumienia i poczucia człowieczeństwa. Jest coś niezwykle wiarygodnego w sposobie kreowania przez Newmana tej postaci. Możliwe, że tajemnica tkwi w niezwykle głębokim spojrzeniu, w którym można dojrzeć smutek przeżytego życia. Ostatecznie, dzięki niezwykle wymownej mimice twarzy, sposobie gestykulacji i wrodzonej naturalności Newman sprawia, że chcemy wierzyć i współczuć jego bohaterowi. Angażujemy się w jego trudny los. Boimy się, że zabraknie mu odwagi do poprowadzenia procesu do końca. Boimy się, że broniąc słabych, sam w rezultacie pozostanie jednym z nich. Trudna rola, ale jakże ważna. Zresztą należy dodać, iż „Werdykt” aktorstwem stoi, gdyż Newmanowi nieprzeciętnie wtóruje Charlotte Rampling w roli tajemniczej towarzyszki oraz James Mason, czyli główny oponent z sali sądowej.
„Werdykt” nie jest moralitetem. Nie uczy, nie nakazuje. Nie macha palcem, a raczej wskazuje nim błędy i wypaczenia drzemiące w każdym społeczeństwie. Nie dzieli na dobrych i złych, gdyż już na poziomie głównego bohatera czuć powiew ambiwalencji – dobry bohater, bo walczący w słusznej sprawie, jednak sam przegrywający kolejne walki z samym sobą. System prawny, który nami kieruje i który sami wyznaczamy, nigdy nie był doskonały. Z kolei relatywizm moralny pozwala ten system odczytywać według własnych potrzeb i na własnych warunkach. Werdykt w końcu zapada, lecz ostateczny triumf trzeba odroczyć. Temida pozostaje więc ślepa. Jednak jeśli po seansie każdy z nas przyjrzy się poczuciu własnej sprawiedliwości, szala przechyli się na naszą korzyść, a nadzieja odrodzi się na nowo.