search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

Watchmen

Maciek Poleszak

8 marca 2008

REKLAMA

Brytyjski pisarz uznawany za geniusza i dzieło, od lat uważane za niemożliwe do sfilmowania. Ambitny reżyser z niewielkim doświadczeniem, pragnący podołać przytłaczającemu zadaniu i fani, stawiający krzyżyk na produkcji jeszcze długo przed premierą. Jak się okazuje, podobieństwa “Władcy Pierścieni” i “Strażników” nie kończą się w tym miejscu. Zack Snyder, podobnie jak Peter Jackson, podjął się przeniesienia na ekran ogromnej ilości materiału i również, tak jak Nowozelandczyk, sporo zainwestował w efekty specjalne. Obaj również zatrudnili do swoich projektów stosunkowo mało znanych aktorów. Mimo, że całość nie dała tak świetnego rezultatu jak adaptacja prozy Tolkiena, film pozytywnie mnie zaskoczył i zdecydowanie przerósł moje oczekiwania.

W latach 30. XX w. w Stanach Zjednoczonych pojawiły się komiksy z superbohaterami, które z miejsca zaskarbiły sobie sympatię rzeszy czytelników. Co by się jednak stało gdyby bohaterowie o nadludzkich zdolnościach stali się inspiracją dla zwykłych ludzi? Właśnie w takiej, alternatywnej rzeczywistości rozgrywa się akcja “Strażników”. Zamaskowani herosi, nie posiadający żadnych nadprzyrodzonych umiejętności walczą na ulicach z groźnymi przestępcami. Taki stan rzeczy nie trwa jednak długo, gdyż ich działalność zostaje zdelegalizowania. Część z nich odchodzi w cień, niektórzy ujawniają swoją tożsamość, a nieliczni, wybierając życie wyrzutka, postanawiają nadal przemierzać ulice pod osłoną nocy.

Pierwsza rzecz, na którą warto zwrócić uwagę to warstwa wizualna. Nie można bowiem odmówić twórcom wyobraźni i umiejętności w nadawaniu komiksowym kadrom filmowej formy. Niektóre ujęcia wyglądają jak żywcem przeniesione z komiksu. Miejsca, sytuacje, kolorystyka – wszystko wygląda jak należy, jest jednak jedno ale… Nie chciałbym zaczynać tyrady pt. “film to nie komiks”, ale kilka rzeczy faktycznie powinno zostać zmienionych. Prawdziwy szok wywołuje pierwsze ujecie ukazujące Richarda Nixona i jego gumowo-kreskówkową twarz. Przerażony zaglądam do komiksu i widzę… ten sam karykaturalny, wielki nos i przerysowany profil. Jest to jednak tylko jeden obrazek, w dodatku przedstawiający prezydenta po ciemku i lekko z tyłu, w filmie zaś postać ta została wyeksponowana aż zanadto. Oprócz tego nieco razi kilka dialogów, które w oryginale nie przeszkadzały, ale w filmie prezentują się co najwyżej średnio.

We wstępie wspomniałem już, że Snyder zastosował podobny zabieg jak Jackson i kręcąc swój film postawił na mało znane twarze. Zamysł jest genialny w swojej prostocie – dzięki temu postacie na ekranie są cały czas postaciami, a nie aktorami, których widzieliśmy już wcześniej w wielu innych filmach. Najsłabszym ogniwem okazała się tutaj Malin Akerman, czyli Laurie Jupiter (w tym miejscu drobna dygresja – z komiksu dowiadujemy się, że jest ona z pochodzenia Polką i ma na nazwisko Juspeczyk. Ten wątek nie pojawia się w filmie, ale w ramach zadośćuczynienia, na ekranie jednego z telewizorów możemy dojrzeć polski program informacyjny). Nie jest to może typowe, ekranowe drewno, ale wypada raczej nieprzekonująco. Wątpliwości można mieć także co do wyboru filmowego Ozymandiasza, który, z jednej strony, wygląda jak wymoczek i mówiąc, strasznie bełkocze. Jednak z drugiej strony, wydaje się być myślami zupełnie gdzie indziej, gdzieś we własnym świecie. I nie chodzi mi tu o aktora, a o postać – dzięki temu “Ozzy” staje się dużo ciekawszy. Z całej obsady bezsprzecznie najlepiej wypadł Jackie Earle Haley (Może Oscar? Może nominacja?) grający Rorschacha – zamaskowanego, nieprzewidywalnego i niebezpiecznego mściciela, pozbawionego wszelkich hamulców. Niektórzy podejrzewają go o chorobę psychiczną, nie przypuszczając nawet, jak bliscy są prawdy.

Teraz nadszedł czas na nieuniknione – nieszczęsne slo-mo, z używania którego słynie Snyder. W “Strażnikach” w spowolnionym tempie jest dosłownie wszystko co się da i wcale w tym miejscu nie przesadzam – jedynie dialogi są normalne, a to tylko dlatego, że łatwiej je w ten sposób zrozumieć. W tym momencie powinna nastąpić jakaś uszczypliwa uwaga i wyśmianie twórcy “300”, ale szczerze mówiąc… podobało mi się. Oczywiście były pewne wyjątki, które raziły sztucznością, ale można policzyć je spokojnie na palcach jednej ręki. W znacznej części przypadków slo-mo nie tylko nie przeszkadza, ale pomaga budować klimat. Snyder podchodzi do tej kwestii konsekwentnie – widać, że jest to wyznacznik jego stylu, którego najwyraźniej nie chce zmieniać. Przywodzi mi to na myśl pewną sytuację z innego kręgu moich zainteresowań – Resident Evil 5 – gra chwalona za wciągającą rozgrywkę, świetną grafikę i ogólną “miodność”. Wszystkie te plusy gracz jest w stanie dostrzec, jeśli przekona się do sterowania, które jest przestarzałe i niewygodne. Podobnie jest ze “Strażnikami” – albo kupuje się wizję Snydera i czerpie z niej przyjemność, albo się nią zraża i nie stara w nią zagłębić. Nie ma w tym nic dziwnego – ja uważam RE5 za niegrywalnego i frustrującego przeciętniaka. Oprócz pewnych nietrafionych zastosowań slo-mo, w oczy kłuje jeszcze jedno – nie zawsze widać, że w efekty specjalne wpompowano grube miliony. Postać Manhattana powstała w całości komputerowo i prezentuje się dwojako – na przemian rewelacyjnie (głównie na zbliżeniach) i pokracznie (na dalszych ujęciach).

Papierowy oryginał zbudowany jest z dwunastu rozdziałów, które przedstawiają wydarzenia z różnych punktów widzenia, z coraz to innymi postaciami pełniącymi funkcję narratora. Połączenie tego w całość, aby zachować spójność i przejrzystość było nie lada wyczynem, ale wydaje mi się, że Snyder wraz ze scenarzystami wyszedł z tego obronną ręką. Można pisać, że jest on słabym reżyserem (no cóż, do czołówki na pewno nie należy), ale nie można mu odmówić mistrzowskiego opanowania krótkiej formy – w tym miejscu odsyłam do czołówki “Świtu żywych trupów”, która ociera się o geniusz. W taki właśnie sposób Snyder podchodzi do kolejnych scen “Strażników” – czołówki (wybornej), historii Sally Jupiter, genezy Dra Manhattana oraz opowieści Rorschacha. Każda z tych scen idealnie pasuje do całości, a wyjęta z kontekstu niewiele traci.

Nie obyło się oczywiście bez (miejscami znacznych) zmian w stosunku do papierowej wersji “Strażników”. Najbardziej kontrowersyjna jest oczywiście zmiana zakończenia. W zasadzie zachowuje ono swój wydźwięk, skracając jednak film o kilkanaście minut, które niewątpliwie byłyby potrzebne na dołożenie kolejnego wątku. Snyder dodał również kilka scen od siebie. Są to głównie sceny akcji, których w materiale źródłowym brakuje. Nie zdziwię się, jeśli wiele osób uzna “Strażników” za obraz zwyczajnie nudny – przez pierwszą połowę akcja niemal w ogóle nie posuwa się do przodu, a widz ogląda kolejne retrospekcje – jedna za drugą. Mimo powyższych zmian, film pozostaje zaskakująco wierny oryginałowi i trzyma się go z całych sił.

Nie wydaje mi się, żeby “Strażnicy” zyskali poklask tak wielki jak “Mroczny Rycerz”. Tego, że nie zarobią tyle co najnowszy film Christophera Nolana jestem wręcz pewien. Sam byłem świadkiem, jak grupa jegomościów w wyjątkowo luźnych spodniach opuszcza salę kinową zaraz po opróżnieniu kubełków z prażoną kukurydzą. Najwyraźniej spodziewali się czegoś lekkiego i przyjemnego… Cóż, “Watchmen” taki nie jest. Długo zastanawiałem się, jaką ocenę mógłbym mu wystawić. Film bardzo mi się podobał i zaraz po seansie wiedziałem, że nie jest to wrażenie chwilowe. Po pewnym czasie jednak doszło do mnie, że chcę obejrzeć dzieło Snydera raz jeszcze. Tak, dzieło, bo nawet pracę rzemieślnika można tak nazwać. Dlatego właśnie ocena poszła o jedno oczko w górę.

REKLAMA