Valhalla Rising
Po blisko trzech latach od oficjalnej premiery na ekrany polskich kin wchodzi „Valhalla Rising”, czy jak chcą polscy dystrybutorzy „Valhalla: Mroczny wojownik”, Nicolasa Windinga Refna. Decyzja o wprowadzeniu filmu do kin wydaje się być dość zrozumiałą, w końcu poprzedni rok stał w polskich kinach m.in. pod znakiem doskonałego „Drive’a”. Film o małomównym kierowcy podzielił publiczność na dwa obozy – jedni zachwalali, drudzy mieszali z błotem lub, mniej inwazyjnie, jedynie kręcili nosem.
„To przecież nie był film sensacyjny, bo jakoś tak milcząco, wolno, leniwie i jedynie kilka scen podnosi poziom adrenaliny. Dobra muzyka, ale ogólnie film średniaczek”, dało się słyszeć po premierze nowej produkcji Refna. Należąc do pierwszej, entuzjastycznie nastawionej, grupy zgadzam się z „zarzutami” (pomijając ten o „średniaczku”). „Drive” nie był filmem akcji, jego chciano sprzedać jako kino akcji. Podobnie sprawa ma się z „Mrocznym wojownikiem”.
Zwiastun filmu zrealizowany jest w sposób niemal klasyczny dla tego typu producenckich machinacji. Zaczynamy spokojnie. Następnie posępny głos potęgowany umiejętnie połączonymi kadrami przedstawiającymi niemniej posępne miny informuje nas o tytułowej „mroczności” oraz już nietytułowej potędze głównego bohatera. Po odhaczeniu tego punktu programu tempo montowania scen oraz muzyka przyśpieszają (w tle pojawia się nawet motyw przewodni z „Terminatora 2”!), a twórcy zwiastuna wybierają dla widza sceny naznaczone największą dawką akcji. Całość sugeruje, że widz będzie miał do czynienia z brutalną opowieścią o człowieku, który w iście olimpijskim tempie ścina głowy innowierców nieco zardzewiałym toporkiem, co jest oczywiście nieprawdą. „Valhalla Rising”, powiedzmy to już na początku, jest filmem odległym od standardów amerykańskiego kina akcji jeszcze bardziej, aniżeli zeszłoroczny „Drive”. Film Refna jest niemal milczącą kontemplacją (główny bohater milczy permanentnie), jedynie na krótko przerywaną pociągnięciami pięści lub siekiery. Jeśli mamy przemoc, to jest pokazana dosłownie, bez cenzury, niemniej, zawsze jest ona jedynie dodatkiem do powolnej narracji utrzymanej w stylistyce podróży do własnego wnętrza.
A jeśli już o trailerze mowa, to myli również plansza wspominająca o tym, że przed naszymi oczyma rozegra się okrutna bitwa pomiędzy wikingami, a chrześcijanami. W filmie nie pojawia się nawet jedno starcie wymienionych grup, a sam konflikt jest jedynie zasugerowany. Zresztą, historia jest dla Refna jedynie pretekstem. Tytułowy wojownik przez lata jest więziony przez domniemanych wikingów (choć w samym filmie nie ma nawet wzmianki na ich temat). Wędrująca grupa mężczyzn zmusza go do staczania nieludzkich pojedynków na śmierć i życie. Wokół walk organizowane są zakłady, które przynoszą grupie same zyski – więziony przez nich wojownik zawsze zwycięża. Tłuste dni oprawców dobiegają jednak końca, ponieważ milczący, jednooki innowierca korzystając z okazji uwalnia się spod jarzma „wikingów” i wyrzyna ich w pień. Oszczędzony zostaje jedynie mały chłopiec, który decyduje się podążać za milczącym wojownikiem. We dwójkę stają oni na drodze niewielkiemu oddziałowi rycerzy krzyżowych, który namawia ich na wyruszenie w stronę „Nowego Jeruzalem”.
W „Valhalli” nie ma jednak mowy o amerykańskiej podróży pełnej przygód. W filmie Refna głównymi bohaterami są przejmująca cisza oraz pustka objawiająca się w monumentalności szkockich krajobrazów.
Pozornie twardzi bohaterowie, z którymi zapoznaje nas zwiastun, okazują się być niczym w obliczu pięknej, lecz szalenie zimnej, bezdusznej natury. W rzekach Refna nie ma ryb, w jego lasach nie ma zwierzyny, a na jego morzach wiatrów potrzebnych do żeglowania. Wszystko znajduje się jakby poza czasem. Wydaje się, że ziemskie krajobrazy są jedynie wymówką do opowiadania o świecie, który w rzeczywistości nie istnieje. I tu film Refna zaczyna budzić wiele skojarzeń.
Pierwsze z nich musi prowadzić do Jima Jarmuscha i jego „Truposza”. Narracja „Valhalli” jest niemal identyczna, podróż Williama Blake’a musiała być dla Duńczyka jedną z kluczowych inspiracji. W obu filmach mamy do czynienia z historią, która niby to jest osadzona w czasach i świecie znanym z kart podręczników, w przypadku obu w trakcie zbliżania się do końca piętno owego „niby” ciąży na widzu coraz bardziej. Dalej, „Jądro ciemności” Conrada. Na polskim plakacie pojawia się porównanie do „Czasu apokalipsy”, moim zdaniem mocno chybione. Świat milczącego wojownika zupełnie nie przystaje do rzeczywistości szalonego Wietnamu z filmu Coppoli, to dwa inne piekła. Refn odwołuje się do poetyki opowieści o podróży w głąb własnej świadomości, lecz czyni to w sposób bliższy wizją chociażby Herzoga (tu „Aguirre, gniew boży”, czy nawet „Fitzcarraldo”), czy Tarkowskiego („Stalker”). Zresztą, spoglądanie na wymienione nazwiska nie jest dla Duńczyków nowością.
Niemniej, należałoby w końcu zapytać, co wychodzi z tego całego wyścigu skojarzeń. Czy Refnowi udało się zrobić film równie dobry, co tytuły wspomniane w powyższym akapicie? Niestety, nie umiem udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Z całą pewnością „Valhalla Rising” inspiruje i otwiera wiele ścieżek, którymi mogą podążyć myśli widzów. To film zdecydowanie hipnotyzujący, zawierający w sobie podobną niewiadomą, która cechowała zonę Stalkera, czy herzogowskie dżungle. Z drugiej strony, właśnie ta niewiadoma zdaje się być niepokojąca, odrobinę czuć od niej plagiatem. Wydaje mi się, że Refn nie miał na celu uczynienia pastiszu pewnej wrażliwości (może się mylę), lecz miał ambicje całkiem na poważnie opowiedzieć nam o kondycji ludzkiej. O człowieku małym, rozpaczliwie usiłującym zrozumieć świat, którego zrozumieć po prostu nie może, lecz wbrew pozorom mogącym stać się kimś/czymś ważnym. I tu Refn dochodzi do prawdy starej, jak świat, wyśpiewanej niegdyś przez Riedla – zawsze warto być człowiekiem, choć tak łatwo zejść na psy. Dość banalnie, wiem, ale chyba właśnie tak jest, i to nie tylko w przypadku „Valhalli”.
I teraz, czy Refn jest w kontekście opowieści o milczącym wojowniku jedynie skrybą, który przy użyciu cudzych „fragmentów tekstu” usiłuje opowiedzieć historię starą jak świat? Błaznem, który w niezwykle wysublimowany sposób usiłuje wykazać śmieszność pewnych idei? A może całkowicie niezależnym twórcą, który odwołując się do tego, co niewypowiadalne u innych przedstawia nam całkowicie swoją, zaskakująco prostą, lecz poruszającą wizję świata? Jak mówiłem, jednoznacznie odpowiedzieć chyba nie sposób, lecz sam przychylałbym się do opcji trzeciej. W kontekście twórczości Duńczyka bez trudu zauważyć można miłość do inspiracji kinem innych – zacięcie raczej twórcy kolaży, aniżeli skryby. Z kolei „Drive” podpisać można by w zasadzie tym samym fragmentem Autsajdera, który przytoczyłem przed momentem. Czy Refn wierzy w świat malowany tą sentencją? Nie wiem. Wiem jednak, że umie o nim doskonale opowiadać.
A tu trailer, o którym mowa (to właśnie ten klip został przetłumaczony na potrzeby polskiego rynku):