Upiorna panna młoda. Współczesny Sherlock w wiktoriańskim Londynie
Puryści ze zgrozą mówią o Sherlocku jako o tym serialu, który przeniósł słynnego detektywa w czasy współczesne, dał mu do ręki smartfon i pozwolił korzystać z Internetu. Nie da się ukryć, że to dosyć karkołomne przedsięwzięcie, niemniej obroniło się i w tej chwili produkcja BBC jest jednym z najpopularniejszych seriali brytyjskich. Wynika to niewątpliwie z faktu, że jego twórcy, Steven Moffat i Mark Gatiss, są wielkimi fanami opowiadań Conan Doyle’a, szanują jego dorobek i umiejętnie przenoszą te historie do teraźniejszości.
W odcinkach można znaleźć mnóstwo nawiązań do kanonu, ukłonów w stronę autora, ilustratora i innych adaptacji. Do tego całość przemyślano tak, że w serialu mimo wszystko utrzymuje się staroświecki, dziewiętnastowieczny klimat. Produkcja od 2010 roku ma się coraz lepiej, a tymczasem Moffat i Gatiss wpadli na przewrotny pomysł, żeby po trzech sezonach stworzyć odcinek specjalny, dziejący się w dziewiętnastowiecznym Londynie, dla odmiany przenieść uwspółcześnionego detektywa w przeszłość, a na dodatek wyemitować to w kinach (w Polsce jako Sherlock i upiorna panna młoda). Pozostaje pytanie: jak, do licha ciężkiego, przenieść współczesnego Sherlocka Holmesa w czasy wiktoriańskie?
Tytułowa upiorna panna młoda to Emelia Ricoletti. Kobieta popełnia samobójstwo na oczach wielu świadków, zostaje odwieziona do kostnicy, ale nie przeszkadza jej to terroryzować Londyn. Mieszkańcy są przerażeni i za prośbą klientki do akcji wkracza Sherlock Holmes. Odcinek ma budowę szkatułkową i prawdę mówiąc, trudno opisać jego fabułę szczegółowiej i nie zdradzić przy tym czegoś ważnego. Dzieje się w nim dużo, choć nie brakuje też miejsca na chwilę wyciszenia i szczerej rozmowy między bohaterami. Trzeba przy tym zauważyć, że na przestrzeni sezonów nasz detektyw złagodniał i stał się bardziej ludzki, w tym odcinku natomiast jest wyraźnie arogancki, bezwzględny, bezczelny i pyskaty.
Po seansie najbardziej przytłoczył mnie ogrom aluzji do wszystkiego. Na jednym poziomie mamy nawiązania do opowiadań Conan Doyle’a. Na drugim mamy nawiązania do różnych mitów i przeświadczeń, jakie przez lata wytworzyły się wokół opowiadań Conan Doyle’a. Na trzecim mamy nawiązania do filmów nakręconych na podstawie opowiadań Conan Doyle’a. Na czwartym mamy nawiązania do samego Sherlocka, a na piątym nawiązania do fanów Sherlocka i ich fandomowych żartów. Czasami te aluzje wymagają gruntownej wiedzy – nie każdy pamięta, że Holmes miał zwyczaj trzymać nieotwarte listy na kominku, przybite do niego nożem. Nie każdy musi zorientować się, że jego fryzura nawiązuje do stylu uczesania Holmesa granego przez Jeremy’ego Bretta. Nie każdy musi pamiętać, że Mycroft był opisywany jako otyły i rozlazły. Nie każdy widział ilustracje Sidneya Pageta i nie każdy musi zauważyć wizualne odniesienia do nich w ujęciach. Nie każdy musi wiedzieć, że w książkach Conan Doyle’a tak naprawdę nigdy nie pada sformułowanie „Elementarne, drogi Watsonie”. I tak dalej, i tak dalej…
Steven Moffat i Mark Gatiss grali z widzem w ten sposób już niejednokrotnie w Sherlocku, ale wydaje mi się, że w tym odcinku poszli na całość. To wielopoziomowa, autoironiczna historia, zwłaszcza jeśli ktoś orientuje się mniej więcej, co się dzieje w fandomie (na przykład na platformie blogowej Tumblr). Nie znaczy to jednak, że niezauważenie tych mrugnięć okiem sprawi, że widz będzie od tego biedniejszy. Aluzje są tak wplecione w wydarzenia, że powinny bawić, nawet jeśli ktoś nie wie, że ta wypowiedź bohatera akurat do czegoś nawiązywała. Całość napisano w tak przewrotnym stylu, że twórcy serialu, nabijając się trochę z Conan Doyle’a i jego biednego ilustratora, oddają im zarazem hołd – widać, że żartują z kultu postaci detektywa życzliwie.
Głównym niebezpieczeństwem czyhającym na Sherlocka jest jego powodzenie. To już nie serial o detektywie, który rozwiązuje zagadki, tylko popularny serial o popularnym detektywie oraz popularności jednego i drugiego. Produkcja zbliża się bowiem chwilami niebezpiecznie do parodii i karykatury. Już w poprzednim sezonie odnosiłam wrażenie, że Sherlock przedstawia samego siebie w krzywym zwierciadle – jest tutaj coraz więcej kpiny i przerysowania. Do pewnego momentu jest to zabawne, ale zaraz potem człowiek rozgląda się w poszukiwaniu fabuły i orientuje się, że owszem, można było się pośmiać, ale gdzieś zabrakło trupa i w rezultacie odcinek był właściwie o niczym. Sherlock powoli staje się bardziej komedią niż kryminałem i jako wielbicielka porządnego morderstwa jestem tym zawiedziona.
Upiorna panna młoda najbardziej przypadnie do gustu zagorzałym fanom serialu i postaci Sherlocka Holmesa w ogóle – jeśli wiadomo, gdzie szukać, podczas oglądania można się doskonale bawić, tropiąc nawiązania i odniesienia. Niestety poza tymi smaczkami odcinek nie sprawdzi się jako samodzielna historia; jest tam niewiele dla osób, które obejrzały go ot tak, bo kiedyś tam widziały Sherlocka i chciały się dowiedzieć, co będzie dalej albo jak uwspółcześniony detektyw trafił do dziewiętnastowiecznego Londynu. Mam jednak nadzieję, że w czwartym sezonie coś się zmieni – jednym z najgorszych uczuć na świecie jest świadomość, że niegdyś ukochany serial staje się czymś, czego oglądanie zaczyna sprawiać ci autentyczną przykrość.